poniedziałek, 22 kwietnia 2013

North Stradbroke Island





   Prawie w naszą pierwszv rocznicę przylotu do Australii postanowilimy odwiedzić jedną z tutejszych wysp. Byliśmy wprawdzie już na Bribie Island, ale na nią można dojechać mostem, więc w sumie się nie liczy. Pod natchnieniem chwili wykupiliśmy miejsce kempingowe i prom na North Stradbroke Island, zwaną przez skłonnych do skrótów Australijczyków, Stradie. Prom na wyspę znajduje się jedyne piętnaście minut drogi od naszego domu, za jednym zamachem udało nam się zaspokoić moją potrzebę podróżowania i nie dopuścić do marudzenia moich niechętnych do długiego jeżdżenia samochodem dzieci. Stradie wydawało nam się idealnym miejscem na spędzenie weekendu pod namiotem. Ale...
    Zaczęło się od deszczu. Pamiętajcie, że deszcze australijskie nie zawsze wyglądają jak te polskie. U nas jak pada to pada. Nie siąpi, nie mży, tylko pada. A wręcz leje. Na poranny widok mokrego świata mieliśmy oczywiście chwilę zawahania, ale już wszystko było zapłacone! Dodatkowo prognoza pogody wzbudzała nadzieje, niedziela ma być sucha, pochmurna, ale sucha! Dopakowaliśmy jedzeniem nasz i tak juz pękający w szwach samochód i ruszyliśmy na prom. Z promu, popijając zielona herbatę oglądaliśmy widoki, czyli mokre szyby, bo nic innego nie było widać. Znużone dzieciaki kręciły się na obrotowych krzesłach, przyprawiając dorosłych o mdłości. Na szczęście płynelismy tylko niecałą godzinę. Czas zleciał nam tak szybko, że za późno zebraliśmy się do samochodu i przyblokowaliśmy kilku współpasażerów. Ale to Australia, spotkały nas same uśmiechnięte twarze i przyjacielsko machąjace ręce.
    Trochę o samej wyspie: jest długa na 38 km i szeroka na 11 km. To druga na świecie największa wyspa piaskowa z populacją około dwóch tysięcy. Znajdują się na niej trzy miasteczka, portowe  Dunwich, w którym zjedliśmy zaskakująco tani lunch; oraz dwa bardziej turystyczne Amity Point i Point Lookout, nasz cel.

   Na Stradie też lało, jak się miało okazać aż do następnego poranka. Pełni wątpliwości i raczej puści w nadzieje ruszyliśmy. Najpierw zahaczyliśmy o jezioro zwane brązowym, czyli Brown Lake. Herbaciany kolor woda zawdzięcza taninie zawartej w liściach porastających brzeg jeziora drzew. Jezioro jest podobno idealne do pływania i nawet widzieliśmy turystów wyskakujących z samochodu w samych kąpielówkach i biegnących pływać. My mniej odważnie wyszliśmy obudzi w kalosze (kto miał) i kurtki przeciwdeszczowe, zrobiliśmy kilka zdjęć i uciekliśmy do samochodu w przemoczonych spodniach. Następny przystanek - pole namiotowe. Ale jak rozbijać namiot w taka ulewę? Trochę wystraszeni jak to będzie, bo to w końcu nasz pierwszy kemping od ponad dziesięciu lat, czyli z ery przed dziećmi, dojechaliśmy na miejsce. A tu niespodzianka w postaci znajomych właśnie opuszczających miejsce i proponujących abyśmy pożyczyli ich rozłożony jeszcze namiot. Szybkie rozpakowanie, obiad pod daszkiem i jesteśmy gotowi na kolejną atrakcję: jeżdżenie samochodem po plaży. Australia, bogata nad wyraz w plaże przeznaczyła kilka z nich dla samochodów. Ruch znikomy, widoki pierwszorzędne. Moje zrzędzenie, lęk przed zakopaniem i zmyciem do oceanu trochę zepsuło nam przyjemność, ale obiecałam, ze następnym razem będę grzeczna.



   Chmara komarów wygnała nas wczesnym wieczorem do namiotu i po długiej nocy wstaliśmy o świcie. Śpiew ptaków i słońce! Aby nie marnować tak pięknego dnia szybciutko się spakowaliśmy i ruszyliśmy na zwiedzanie. Najpierw wybraliśmy na bardzo atrakcyjna pieszą trasę wzdłuż skal i klifów okalających wybrzeże. I tutaj ostrzeżenie: jeżeli chcecie w pełni rozkoszować się widokami i upajać bliskością dzikiej i niebezpiecznej natury, zostawcie dzieci w domu, badź przywiązane do drzewa. Pionowy klif, na którym mój syn potknął się pół metra od przepaści, doprowadził mnie do stanu przedzawałowego i panicznego płaczu. Na szczęscie wszyscy cali i zdrowi dotarliśmy do samochodu. Kolejny punkt: plaża, tym razem z otwartymi szybami i wiatrem we włosach (oj! tego nie brakowało). Zrobiliśmy mały postój, chłopaki wysiedli i biegli za samochodem (mieliśmy pokusę, żeby ich zostawić...), poźniej przerwa nad tym razem słonecznym Brown Lake i już jestesmy z powrotem na promie.


     Szybko czas minął, nie bylo może idealnie, ale warto bylo. Na pewno tu wrócimy.