poniedziałek, 9 grudnia 2013

Przeprowadzki

Elenka podlewa kwiatki w nowym domu
                 Kilka miesięcy temu mieliśmy wątpliwą przyjemność przeprowadzić się po raz kolejny. Odczuwam już znużenie nieustannymi zmianami. Statystyki naszej rodziny przerażają mnie: w ciągu dziesięciu lat naszego małżeństwa mieszkaliśmy w dziesięciu mieszkaniach/domach  i czterech krajach. A to wszystko przy moim tak naprawdę niedosycie podróżowania!
                Przyczyny przeprowadzek były różne, a to za mało miejsca, a to grzyb na ścianie, a to karaluchy. I oczywiście przeprowadzki do innych krajów. Tym razem przyczyną była niechęć landlordów (właścicieli domu) do moich planów zawodowo-biznesowych, które wiązały się z ich domem. Trzeba więc było znaleźć bardziej przychylnych ludzi.
               Szukanie domu znowu spadło na moją głowę, bo to przecież ja "siedzę w domu". Nie żebym marudziła, jak się okazało w przeszłości mam w tym temacie większe zdolności od męża mojego.                            
              Przypominam, że nasz pierwszy australijski dom znalazłam po obejrzeniu około czterdziestu innych. Tym razem naiwnie myślałam, że pójdzie szybciej. W końcu teraz wiem co chce! Niestety, z każdym tygodniem oglądania zaniedbanych ruder, nadzieje topniały. Tutaj rada dla przyjeżdzajacych do Australii. Nie wynajmujcie domu czy mieszkania przez internet z Europy. Każde miejsce trzeba zobaczyć. Zdjęcia w ogłoszeniach są czasami sprzed kilku lat, poza tym warto przejechać się po okolicy. W jednej dzielnicy są piękne miejsca i też takie łagodnie mówiąc zapyziałe... I niestety nie zawsze ogłoszenia są całkowicie szczere. Oglądalam jeden domek, bardzo fajny, blisko szkoły, z basenem. Jednak ilość sypialni ewidentnie się nie zgadzała. Miały być cztery, ja chodzę i liczę. Wychodzi że są trzy. Pytam agentkę. Jej odpowiedź tonem wskazującym na świadomość  wygadywania bzdur: jeden z pokojów jest tak duży, że można postawić parawan i już sa dwa. OK, super, tylko że jeden "pokój" pozbawiony jest wtedy okna... I po co klamać i marnować czas dużej rodzinie. Ehhh, szkoda mi było bo dom fajny...
              Przyjemność szukania domu burzy nie tylko nieuczciwość ogłoszeń, ale też konieczność oglądania zostawionego bałaganu (do tego stopnia, że w niektórych miejscach nie można było wejść do łazienki, gdyż podłoga pokryta była zastęchłymi, mokrymi ręcznikami...) i niepunktualność agentów. Na spotkanie trwające piętnaście minut potrafili spóźniać się trzydzieści...
              W sumie obejrzałam trzydzieści domów. Cztery były OK, reszta, szkoda mówić. Ale w końcu  udało się. Po wysłaniu aplikacji landlordzi wybrali nas. Hurra! I tutaj dopiero zaczynają się schody.
              Kolejne ostrzeżenie. W Australii prawo chroni przede wszystkim landlordów. My zrywaliśmy umowę: musielismy płacić karę, zabowiązać się do płacenia czynszu do momentu znalezienia nowych lokatorów i oczywiście płacić agencji za szukanie. Na dokładkę dochodzi sprzątanie domu (radzę wynająć firmę sprzatającą, bo okazuje się, że ogólnie dostępne środki chemiczne nie są w stanie odjąć miejscu kilku lat...). I jeszcze problemy z oddaniem kaucji...
             Na koniec zostaje tylko wynajęcie firmy przeprowadzkowej i można zacząć znowu oddychać, w nowym już domu. Oddech tym bardziej głęboki, gdyż po obejrzeniu tylu domów nie do końca pamietałam ten.
             Wiem, że trochę ponarzekałam, głównie dlatego, że mam juz zdecydowanie dosyć. Znaleźlismy świetny, duży dom i nie zamierzam się stąd wynosić przez kilka następnych lat. Chyba, że znowu nam coś strzeli do glowy. Oby nie.  

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Wspomnienia z wakacji - Noosa

Underwater World
                   I stało się... Zastanawiałam się kiedy to nastąpi... Po trochę ponad roku pobytu w Australii przygniotła mnie codzienność! Obowiązki, coraz więcej zobowiązan i spotkań, mniej i bardziej ważne sprawy do załatwienia i mój blog powoli odszedł w zapomnienie... Może uda mi jeszcze ocalić tego prawie nieboszczyka od powolnej śmierci...
                    Codzienność nie oznacza, że przestaliśmy zwiedzać i korzystać z naszej ciągle ukochanej Australii. Fakt, że wyjazdy stały się mniej częste, ale za to uczymy się żyć Australią na codzień. Przyzwyczailiśmy się myśleć o niej jak o naszym domu, a jak to w domu, czasami trzeba spotkać się ze znajomymi, skosić trawę, albo zwyczajnie usiaść z popcornem i obejrzeć z dziećmi film. Australię mamy teraz w głowach i sercach nie jako nowość i przygodę, tylko jako nasze życie.
                  Sięgam pamiecią do jednego wyjazdu o którym warto napisać. W drugiej połowie września, czyli naszą wczesną wiosną, wyrwaliśmy się w końcu na nasze pierwsze wakacje z trójką dzieci. Mieszkając w Europie byłam tak bezwzględna,  że zawsze zostawiałam dzieci u dziadków, a sama z mężem ruszałam na odpoczynek. Niestety albo stety, teraz nie mielimy wyboru. Nasze dzieci znane są ze swojej niechęci do jazdy samochodem, pojechaliśmy więc niedaleko, niecałe dwie godziny drogi od nas, do uroczej miejscowości turystycznej nad oceanem: Noosa.






Noosa National Park
                  I co robiliśmy w Noosa? Nie za dużo, bo przeważnie czas spędzaliśmy poza Noosa. Na miejscu to tylko spaliśmy i pływaliśmy co wieczór w basenie. Tylko raz wybraliśmy się do Parku Narodowego Noosa. Męża i dzieci zostawiłam robiących zamek z piasku na pięknej, otoczonej skalami plaży, a sama ruszyłam na zwiedzanie/oglądanie/podziwianie. Wybrałam półgodzinną trasę wzdłóż wybrzeża, co oznaczało malownicze widoki. Na końcu trasy pogratulowalam sobie przezorności w postaci zostawienia moich niezwykle ruchliwych dzieci w tyle, gdyż scieżka kończyła się pionowym klifem, z którego niechybnie któreś z dzieci by spadło, albo prawie spadło, przyprawiając mnie o kolejny atak serca. Mogłam usiaść i robić to co w Australii robi się najlepiej: wdychać zapach oceanu, słuchać huku fal i podziwiać piękno świata.

Noosa National Park

Noosa National Park - klif
                  Naszym drugim, jakby Noosa wypadem, był ogród botaniczny. Tylko "jakby" bo chociaż ogród ma Noosa w nazwie, jedzie się do niego prawie pól godziny od miasteczka. Ale warto wybrać się tam na spacer. Piękne rośliny, spokój i na dokładkę wszystko położone na brzegu jeziora.
                  Mieliśmy dwa deszczowe dni. Jednego pojechaliśmy do Underwater World w Mooloolaba (dzieciaki były tam pierwszy raz i wyszly zachwycone!). Drugiego dnia zrobilismy pierwsze podejście do plażowej jazdy samochodem na Great Sandy Beach. Strzał w dziesiątkę. Deszczowego dnia dojechalismy tylko do Czerwonego Kanionu, ale wiedzielismy już, że niedługo tu wrócimy. I wróciliśmy słonecznego dnia następnego i dopiero teraz mogliśmy w pełni korzystać z uroków miejsca. Jazda samochodem po plaży przez większość dnia byla niespodziewanie przyjemna, nawet dzieci wyjatkowo nie marudziły. Ach, ten zapach, widoki, spokój, wiatr we wlosach i jak się później okazało opalenizna po jednej stronie ciala... Po raz kolejny odkryliśmy najpiękniejsze miejsca jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Dojechaliśmy aż do znanej Rainbow Beach, która po godzinach jazdy w samotności przywitała nas zatłoczoną plażą. Troche zawiedzeni zawróciliśmy i znalezliśmy perfekcyjne miejsce na odpoczynek od samochodu, z daleka od ludzi i cywilizacji.
                  Nie ma sensu więcej pisać. Sami zobaczcie.

Great Sandy

Great Sandy
Red Canyon

Red Canyon

Great Sandy

Colored Sands

Colored Sands

Colored Sands

Noosa Botanic Gardens

Noosa Botanic Gardens

Noosa Botanic Gardens

Noosa Botanic Gardens

Noosa Botanic Gardens

Noosa Botanic Gardens

wtorek, 21 maja 2013

Nasza zima zła!

    Godzina jedenasta rano, siedzę przed komputerem i popijam dziewiąta dzisiaj herbatkę z imbirem. Tak na rozgrzewkę. Do Australii zawitała zima. Dla nas to już druga, wydaje mi się jednak znacznie zimniejsza. Ale cóż się dziwić, moje odczucia zimna zmieniły się znacznie po półrocznym lecie. Postanowiłam się podzielić z wami moim zimnem i wrażeniami z australijskiej zimy.
   Jest zimno. Nie patrzcie na średnie temperatury, które mówią niby prawdę, ale jednak mocno obiektywną. Dzisiaj temperatura spadła do 18 stopni, w nocy do 9. Rano odwożąc dzieci do szkoły musiałam założyc sweter i zakryte buty. Od kilku dni jestem zaprzyjaźniona z wełnianym szalem. Niby nie brzmi tak źle, ale posłuchajcie gdzie tkwi tajemnica. W Australii głownie zimno jest w domach! Następuje dziwna sytuacja, kiedy wychodząc z domu rozbieramy się, a wchodząc do domu ubieramy ciepłe skarpety i swetry. Słoneczko nawet zimą jest mocne, rozgrzewa przyjemnie zmarznięte kości. Za to domy! To całkiem inna historia. Domki australijskie głownie budowane są na ciepłe miesiące. Przewiewne, otwarte przestrzenie, dużo okien. To wszystko sprawdza się rewelacyjnie przez trzy czwarte roku. Ale zimą, koszmar! Noce przespane w grubych piżamach, pod kocem i kołdra, dogrzewanie gdzie się da przenośnymi grzejnikami. Najgorsze są te nieliczne deszczowe dni, kiedy nie ma gdzie wyjść i się wygrzać. Pozostaje kolejny kubek herbaty i gorące prysznice. Pamiętam jak Jacek Kaczmarski na jednym z koncertów mówił, że nigdy tak nie zmarzł jak australijską zimą. Wtedy się z tego śmiałam, teraz rozumiem. Chociaż z drugiej strony jako istota ciepłolubna szybko przyzwyczaiłam się na naszego ciepełka i obawiam się, że ewentualna wizyta polską zimą mogłaby się skończyć dla mnie tragicznie...

    Nie pomyślcie sobie, że jestem niewdzięczna i nie doceniam tego co mam. Zauważam też uroki zimy, jak już wyjdę z domu... Zimą rzadko pada, za to często świeci słońce, co skłania do organizowania różnych festiwali na świeżym powietrzu. Co tydzień jest do wyboru czasami kilka festiwali w samym Brisbane i okolicach. W ostatnia niedziele skusiliśmy się na przykład na festiwal latawców w nadmorskim Redcliffe. Na festiwalach możemy zawsze spodziewać się muzyki na żywo, jedzenia, atrakcji dla dzieci, straganów z ręcznie robionymi ubraniami i rożnymi przeróżnymi pierdółkami.

   Druga rzecz: w Australii zawsze jest sezon na owoce i warzywa. Kończy się sezon na winogrona, jesteśmy w pełni czasu na cytrusy i awokado, za chwilę zacznie się pora na truskawki. Kwiaty kwitną, ptaki śpiewają.
   Nic mi nie zostaje, tylko siedzieć na słoneczku i wdychać i czuć uroki zimy. Ale jako ż  dzisiaj jest deszczowo pozostaje mi herbatka i grube skarpety. Może pobawię się w berka z córka dla rozgrzewki. Albo zakopię pod kocem z książką w ręku... Jako konkluzja dzisiejsze zdarzenie. Kupiłam mojej trzylatce śliczne różowe, ciepłe rajstopki. I co moje dziecko na to: to są takie długie skarpeto-spodnie? Już zapomniała, co to takiego... Znaczy, że nie jest tak źle z ta australijska pogodą.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

North Stradbroke Island





   Prawie w naszą pierwszv rocznicę przylotu do Australii postanowilimy odwiedzić jedną z tutejszych wysp. Byliśmy wprawdzie już na Bribie Island, ale na nią można dojechać mostem, więc w sumie się nie liczy. Pod natchnieniem chwili wykupiliśmy miejsce kempingowe i prom na North Stradbroke Island, zwaną przez skłonnych do skrótów Australijczyków, Stradie. Prom na wyspę znajduje się jedyne piętnaście minut drogi od naszego domu, za jednym zamachem udało nam się zaspokoić moją potrzebę podróżowania i nie dopuścić do marudzenia moich niechętnych do długiego jeżdżenia samochodem dzieci. Stradie wydawało nam się idealnym miejscem na spędzenie weekendu pod namiotem. Ale...
    Zaczęło się od deszczu. Pamiętajcie, że deszcze australijskie nie zawsze wyglądają jak te polskie. U nas jak pada to pada. Nie siąpi, nie mży, tylko pada. A wręcz leje. Na poranny widok mokrego świata mieliśmy oczywiście chwilę zawahania, ale już wszystko było zapłacone! Dodatkowo prognoza pogody wzbudzała nadzieje, niedziela ma być sucha, pochmurna, ale sucha! Dopakowaliśmy jedzeniem nasz i tak juz pękający w szwach samochód i ruszyliśmy na prom. Z promu, popijając zielona herbatę oglądaliśmy widoki, czyli mokre szyby, bo nic innego nie było widać. Znużone dzieciaki kręciły się na obrotowych krzesłach, przyprawiając dorosłych o mdłości. Na szczęście płynelismy tylko niecałą godzinę. Czas zleciał nam tak szybko, że za późno zebraliśmy się do samochodu i przyblokowaliśmy kilku współpasażerów. Ale to Australia, spotkały nas same uśmiechnięte twarze i przyjacielsko machąjace ręce.
    Trochę o samej wyspie: jest długa na 38 km i szeroka na 11 km. To druga na świecie największa wyspa piaskowa z populacją około dwóch tysięcy. Znajdują się na niej trzy miasteczka, portowe  Dunwich, w którym zjedliśmy zaskakująco tani lunch; oraz dwa bardziej turystyczne Amity Point i Point Lookout, nasz cel.

   Na Stradie też lało, jak się miało okazać aż do następnego poranka. Pełni wątpliwości i raczej puści w nadzieje ruszyliśmy. Najpierw zahaczyliśmy o jezioro zwane brązowym, czyli Brown Lake. Herbaciany kolor woda zawdzięcza taninie zawartej w liściach porastających brzeg jeziora drzew. Jezioro jest podobno idealne do pływania i nawet widzieliśmy turystów wyskakujących z samochodu w samych kąpielówkach i biegnących pływać. My mniej odważnie wyszliśmy obudzi w kalosze (kto miał) i kurtki przeciwdeszczowe, zrobiliśmy kilka zdjęć i uciekliśmy do samochodu w przemoczonych spodniach. Następny przystanek - pole namiotowe. Ale jak rozbijać namiot w taka ulewę? Trochę wystraszeni jak to będzie, bo to w końcu nasz pierwszy kemping od ponad dziesięciu lat, czyli z ery przed dziećmi, dojechaliśmy na miejsce. A tu niespodzianka w postaci znajomych właśnie opuszczających miejsce i proponujących abyśmy pożyczyli ich rozłożony jeszcze namiot. Szybkie rozpakowanie, obiad pod daszkiem i jesteśmy gotowi na kolejną atrakcję: jeżdżenie samochodem po plaży. Australia, bogata nad wyraz w plaże przeznaczyła kilka z nich dla samochodów. Ruch znikomy, widoki pierwszorzędne. Moje zrzędzenie, lęk przed zakopaniem i zmyciem do oceanu trochę zepsuło nam przyjemność, ale obiecałam, ze następnym razem będę grzeczna.



   Chmara komarów wygnała nas wczesnym wieczorem do namiotu i po długiej nocy wstaliśmy o świcie. Śpiew ptaków i słońce! Aby nie marnować tak pięknego dnia szybciutko się spakowaliśmy i ruszyliśmy na zwiedzanie. Najpierw wybraliśmy na bardzo atrakcyjna pieszą trasę wzdłuż skal i klifów okalających wybrzeże. I tutaj ostrzeżenie: jeżeli chcecie w pełni rozkoszować się widokami i upajać bliskością dzikiej i niebezpiecznej natury, zostawcie dzieci w domu, badź przywiązane do drzewa. Pionowy klif, na którym mój syn potknął się pół metra od przepaści, doprowadził mnie do stanu przedzawałowego i panicznego płaczu. Na szczęscie wszyscy cali i zdrowi dotarliśmy do samochodu. Kolejny punkt: plaża, tym razem z otwartymi szybami i wiatrem we włosach (oj! tego nie brakowało). Zrobiliśmy mały postój, chłopaki wysiedli i biegli za samochodem (mieliśmy pokusę, żeby ich zostawić...), poźniej przerwa nad tym razem słonecznym Brown Lake i już jestesmy z powrotem na promie.


     Szybko czas minął, nie bylo może idealnie, ale warto bylo. Na pewno tu wrócimy.

poniedziałek, 25 marca 2013

Pierwsza rocznica!

       Mija rok naszego życia w Australii. Powietrze już nie pachnie nowością, jeżdząc droga juz nie zachwycam się automatycznie rosnącymi na pasie zieleni palmami. Australia stała się naszą codziennoscią, którą jednak nie wyobrażam sobie stracić. W chwilach refleksji rozglądam się na około siebie i wtedy po raz wtóry odkrywam piękno miejsca w którym przyszło nam mieszkać.

Weekendowy wypad

W drodze do szkoly

    Czujemy się tu juz jak u siebie, mniej więcej wiemy jak wszystko działa, przyzwyczailiśmy się do pogody, mamy z kim spędzać święta i urodziny. Życie w Australii jest tak inne od tego w Europie, a jednak w dalszym ciągu to normalne życie: praca, szkoła, zakupy. Inność wywodzi się przede wszystkim z pogody, co pociąga za sobą przyrodę, sposób spędzania wolnego czasu i także błachą codzienność, czyli ubrania i jedzenie. Życie wydaje mi się łatwiejsze, dzieci biegające po domu prawie nago i pływające w wolnej chwili w basenie, są częsciej usmiechnięte. Mamie też jest łatwiej, przynajmniej mam mniej prania do zrobienia.

Chlodzenie w basenie

    Przyzwyczajenie nie zawsze jest złe. Po roku przywykłam do widoku wielkich owadów i pajaków. Jeszcze rok temu z przerażeniem odwracałam głowę mijając pajęczyny z gigantycznym pająkiem, dzisiaj spokojnie je zauważam. Podejrzewam jednak, że wizyta domowa takiego "cuda" doprowadziłaby mnie do paniki. Na szczęście odwiedzają nas tylko drobne robaczki, z wyjątkiem ogromnych os (więcej o nich w poprzednim pośćie). Niedawno zostałam ugryziona przez jedna z największych na świecie mrówek Bull Ant (dorastają do czterech centymetrów). Jako że, widziałam ta mrówkę w naturze po raz pierwszy, z naszego spotkania wyniosłam oprócz potwornego bólu dużego palca u nogi, także nowe doświadczenie i kolejną drobinkę w zdobywaniu wiedzy o otaczającej nas przyrodzie.

Koniki polne u nas w ogrodku

Bull Ant

      To był ciekawy i pełen niespodzianek rok. Po raz kolejny przekonałam się, że mimo, mieszkania "na końcu świata" to ten świat jest jednak małą wioską. Do tego stopnia, ze odnaleźliśmy naszą daleką rodzinę mieszkającą 5 minut drogi od naszego domu. Miło mieć tu kogoś. W naszym oddaleniu od najbliższych, każda ciocia jest na wagę złota.
    Im dłużej tu jesteśmy tym mniej to wszystko wygląda jak wakacje, a bardziej jak zwykle życie. Takie jednak o jakim marzyłam. I  każdego dnia przypominam sobie aby to doceniać.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Lato w Australii, czyli Gwiazdka i tornado

      Jesteśmy w samym środku naszego pierwszego australijskiego lata. Niektórzy nas ostrzegali, inni straszyli, ale oczywiście trzeba to zobaczyć na własne oczy i odczuć na własnej skórze (dosłownie!).
      Latem w Australii słoneczka mamy wystarczająco. Jednym słowem, jest gorąco. Chociaż nie nie do zniesienia gorąco. Przynajmniej dla mnie. Temperatura przeważnie nie przekracza trzydziestu pięciu stopni. Wiadomo, trzeba trochę spowolnić, poodpoczywać w południe, wybić sobie z głowy długie spacery i ponad wszystko wylegiwać się nad woda bądź siedzieć w cieniu. Bo inaczej może być nieprzyjemnie. W nocy temperatura spada do dwudziestu trzech - sześciu, nie trzeba więc inwestować w piżamy.
    Słoneczko świeci całe dnie, chyba że pada, albo przejdzie tornado. Lato w naszym sub-tropikalnym Queensland to pora mokra, więc można spodziewać się deszczowych anomalii pogodowych. Doświadczylismy ich w miniony długi weekend (świętowalismy Dzień Australii). Nad naszym stanem przeszła resztka tornada Oswald. Silny wiatr wyrywał drzewa, urywał gałęzie, przewracał rusztowania, zrywał kable, a deszcz zalewał miasta i miasteczka. Mnóstwo ludzi zostało albo zalane i ewakuowane, albo spędzały długie godziny bez prądu. Rejon w którym my mieszkamy nie ucierpiał za bardzo, ale przyznam, że szczególnie nocą mieliśmy stracha. W pobliskim Gold Coast w ciągu doby spadł metr deszczu, a fale na oceanie sięgały dziesięciu metrów!
     Dzisiaj już świeci piękne słońce i znowu chce się żyć. Kolejna rzecz charakterystyczna dla lata w Australii: wakacje szkolne. Dzisiaj po sześciu tygodniach przerwy moje dzieciaki w płaczu wrociły do szkoły. Australijscy uczniowie zaczynają nowy rok szkolny właśnie teraz. Nowi nauczyciele i co dziwo, wiekszość nowych kolegów. Panuje tu zwyczaj mieszania dzieci w roczniku i każdego roku skład klas się zmienia. Dla nas to dziwne i trochę bez sensu, ale dla Australijczykow to nasz system jest nienormalny... Widać kwestia przyzwyczajenia. Wakacje nie są tak długie jak w Polsce, na szczęście dla rodziców. Jeszcze łatwiej je przeżyc, bo obejmują Święta.
     Gwiazdkę w Australii obchodzi się jak wszędzie na świecie w grudniu, czyli pełnym latem. Nic więc dziwnego, że różni się od tej polskiej tradycyjnej. Choinki mamy sztuczne, żywe wystałyby najwyżej kilka dni... Jedzenie jest lżejsze i raczej na zimno bądź smażone na grillu. Mieliśmy przyjemność spędzić prawdziwe australijskie  Święta u mojej cioci mieszkąjacej tu ponad sześdziesiąt lat i jej już czysto australijskiej rodziny. Jest tak samo przyjemnie i świątecznie jak w Polsce. Są prezenty, pyszne jedzonko. Nie ma bigosu, pierogów i wódki. A jak ktoś nie chce siedzieć w domu, zawsze można skoczyć na plażę,  żeby poskakać w falach, pobudować zamki z piasku, badz popływać na desce.
    Lato to niestety też sezon na robale. Po kilku zetknięciach z olbrzymią osą, której nasz dom wydawał się idealny do zbudowania w nim gniazda (z błota lepi małe, dzbankopodobne gniazdko i przynosi do niego kilka sparaliżowanych gąsiennic, aby później wylęgła z jednego jajeczka larwa miała co jeść), zawsze zamykam moskitierę. Do naszego basenu przyleciał kiedyś żuk wodny, uwielbiający mieszkać w chlorowano-słonych przydomowych basenach. Żuczek był długości pięciu centymetrów, ale to wystarczyło aby wszyscy domownicy wyskoczyli z wody i trzymali się od niej z daleka, aż do powrotu z pracy mężczyzny, który miłosiernie wyniósł owada do pobliskiej rzeczki.
    Mimo wszystko lato jest absolutnie przepiękne. Zielone, słoneczne, zachęcające do pluskania w wodzie. Można cały dzień (jeżeli okoliczności by pozwalały) siedzieć w cieniu, chłodzić się morska bryza i świerzo wycisniętym sokiem z lokalnych owoców i warzyw, wdychać zapach słońca i kwitnącego w tym roku już piąty raz jaśminu, słuchać śmiechu bawiących się w wodzie dzieci, śpiewu ptaków i grania cykad. I zwyczajnie cieszyć się życiem.
 

niedziela, 6 stycznia 2013

Fingal Head

       Jeżeli ktokolwiek ma możliwość odwiedzenia Fingal Head, to znaczy jeżeli mieszka bądź chwilowo przebywa w Australii, gorąco polecam. Odkryliśmy całkiem przypadkowo jedno z naszych ulubionych miejsc plażowych. Do pisania nie ma dużo, ot plaza i piękne widoki. Fingal Head położone jest już w innym stanie, Nowej Południowej Walii, ale od naszego domu jechaliśmy niecałe połtorej godziny. To półwysep utworzony z powulkanicznego bazaltu, tworzącego charakterystyczne kolumny, podobne do Grobli Olbrzyma  w Irlandii Północnej. Z klifu rozciąga się widok na malutka, niezamieszkałą wyspę Cook. Na szczycie klifu stoi zbudowano w 1878 roku latarnie morska.
      Fingal Head ma oczywiście do zaoferowania tez to, co wiele miejsc na wybrzeżu: piękne plaże, wysokie fale, ciepłą wodę. Ale to co go wyróżnia to wspaniale widoki, kamienny klif i skały, które tylko czekają aby na nich usiąść i rozkoszować się pięknem świata.
     Przy okazji odezwała się we mnie celtycka część mojej duszy, bo w końcu Fingal to imię irlandzkiego olbrzyma, oraz nazwa hrabstwa, w którego sąsiedztwie mieszkałam przez sześć lat.
     Słowa nie oddadzą niezwykłości Fingal Head, ale też żadne zdjęcie nie pokaże zapachu oceanu, dźwięku fal. Mimo wszystko zapraszam do obejrzenia.