Jesteśmy w samym środku naszego pierwszego australijskiego lata. Niektórzy nas ostrzegali, inni straszyli, ale oczywiście trzeba to zobaczyć na własne oczy i odczuć na własnej skórze (dosłownie!).
Latem w Australii słoneczka mamy wystarczająco. Jednym słowem, jest gorąco. Chociaż nie nie do zniesienia gorąco. Przynajmniej dla mnie. Temperatura przeważnie nie przekracza trzydziestu pięciu stopni. Wiadomo, trzeba trochę spowolnić, poodpoczywać w południe, wybić sobie z głowy długie spacery i ponad wszystko wylegiwać się nad woda bądź siedzieć w cieniu. Bo inaczej może być nieprzyjemnie. W nocy temperatura spada do dwudziestu trzech - sześciu, nie trzeba więc inwestować w piżamy.
Słoneczko świeci całe dnie, chyba że pada, albo przejdzie tornado. Lato w naszym sub-tropikalnym Queensland to pora mokra, więc można spodziewać się deszczowych anomalii pogodowych. Doświadczylismy ich w miniony długi weekend (świętowalismy Dzień Australii). Nad naszym stanem przeszła resztka tornada Oswald. Silny wiatr wyrywał drzewa, urywał gałęzie, przewracał rusztowania, zrywał kable, a deszcz zalewał miasta i miasteczka. Mnóstwo ludzi zostało albo zalane i ewakuowane, albo spędzały długie godziny bez prądu. Rejon w którym my mieszkamy nie ucierpiał za bardzo, ale przyznam, że szczególnie nocą mieliśmy stracha. W pobliskim Gold Coast w ciągu doby spadł metr deszczu, a fale na oceanie sięgały dziesięciu metrów!
Dzisiaj już świeci piękne słońce i znowu chce się żyć. Kolejna rzecz charakterystyczna dla lata w Australii: wakacje szkolne. Dzisiaj po sześciu tygodniach przerwy moje dzieciaki w płaczu wrociły do szkoły. Australijscy uczniowie zaczynają nowy rok szkolny właśnie teraz. Nowi nauczyciele i co dziwo, wiekszość nowych kolegów. Panuje tu zwyczaj mieszania dzieci w roczniku i każdego roku skład klas się zmienia. Dla nas to dziwne i trochę bez sensu, ale dla Australijczykow to nasz system jest nienormalny... Widać kwestia przyzwyczajenia. Wakacje nie są tak długie jak w Polsce, na szczęście dla rodziców. Jeszcze łatwiej je przeżyc, bo obejmują Święta.
Gwiazdkę w Australii obchodzi się jak wszędzie na świecie w grudniu, czyli pełnym latem. Nic więc dziwnego, że różni się od tej polskiej tradycyjnej. Choinki mamy sztuczne, żywe wystałyby najwyżej kilka dni... Jedzenie jest lżejsze i raczej na zimno bądź smażone na grillu. Mieliśmy przyjemność spędzić prawdziwe australijskie Święta u mojej cioci mieszkąjacej tu ponad sześdziesiąt lat i jej już czysto australijskiej rodziny. Jest tak samo przyjemnie i świątecznie jak w Polsce. Są prezenty, pyszne jedzonko. Nie ma bigosu, pierogów i wódki. A jak ktoś nie chce siedzieć w domu, zawsze można skoczyć na plażę, żeby poskakać w falach, pobudować zamki z piasku, badz popływać na desce.
Lato to niestety też sezon na robale. Po kilku zetknięciach z olbrzymią osą, której nasz dom wydawał się idealny do zbudowania w nim gniazda (z błota lepi małe, dzbankopodobne gniazdko i przynosi do niego kilka sparaliżowanych gąsiennic, aby później wylęgła z jednego jajeczka larwa miała co jeść), zawsze zamykam moskitierę. Do naszego basenu przyleciał kiedyś żuk wodny, uwielbiający mieszkać w chlorowano-słonych przydomowych basenach. Żuczek był długości pięciu centymetrów, ale to wystarczyło aby wszyscy domownicy wyskoczyli z wody i trzymali się od niej z daleka, aż do powrotu z pracy mężczyzny, który miłosiernie wyniósł owada do pobliskiej rzeczki.
Mimo wszystko lato jest absolutnie przepiękne. Zielone, słoneczne, zachęcające do pluskania w wodzie. Można cały dzień (jeżeli okoliczności by pozwalały) siedzieć w cieniu, chłodzić się morska bryza i świerzo wycisniętym sokiem z lokalnych owoców i warzyw, wdychać zapach słońca i kwitnącego w tym roku już piąty raz jaśminu, słuchać śmiechu bawiących się w wodzie dzieci, śpiewu ptaków i grania cykad. I zwyczajnie cieszyć się życiem.
poniedziałek, 28 stycznia 2013
niedziela, 6 stycznia 2013
Fingal Head
Jeżeli ktokolwiek ma możliwość odwiedzenia Fingal Head, to znaczy jeżeli mieszka bądź chwilowo przebywa w Australii, gorąco polecam. Odkryliśmy całkiem przypadkowo jedno z naszych ulubionych miejsc plażowych. Do pisania nie ma dużo, ot plaza i piękne widoki. Fingal Head położone jest już w innym stanie, Nowej Południowej Walii, ale od naszego domu jechaliśmy niecałe połtorej godziny. To półwysep utworzony z powulkanicznego bazaltu, tworzącego charakterystyczne kolumny, podobne do Grobli Olbrzyma w Irlandii Północnej. Z klifu rozciąga się widok na malutka, niezamieszkałą wyspę Cook. Na szczycie klifu stoi zbudowano w 1878 roku latarnie morska.
Fingal Head ma oczywiście do zaoferowania tez to, co wiele miejsc na wybrzeżu: piękne plaże, wysokie fale, ciepłą wodę. Ale to co go wyróżnia to wspaniale widoki, kamienny klif i skały, które tylko czekają aby na nich usiąść i rozkoszować się pięknem świata.
Przy okazji odezwała się we mnie celtycka część mojej duszy, bo w końcu Fingal to imię irlandzkiego olbrzyma, oraz nazwa hrabstwa, w którego sąsiedztwie mieszkałam przez sześć lat.
Słowa nie oddadzą niezwykłości Fingal Head, ale też żadne zdjęcie nie pokaże zapachu oceanu, dźwięku fal. Mimo wszystko zapraszam do obejrzenia.
Fingal Head ma oczywiście do zaoferowania tez to, co wiele miejsc na wybrzeżu: piękne plaże, wysokie fale, ciepłą wodę. Ale to co go wyróżnia to wspaniale widoki, kamienny klif i skały, które tylko czekają aby na nich usiąść i rozkoszować się pięknem świata.
Przy okazji odezwała się we mnie celtycka część mojej duszy, bo w końcu Fingal to imię irlandzkiego olbrzyma, oraz nazwa hrabstwa, w którego sąsiedztwie mieszkałam przez sześć lat.
Słowa nie oddadzą niezwykłości Fingal Head, ale też żadne zdjęcie nie pokaże zapachu oceanu, dźwięku fal. Mimo wszystko zapraszam do obejrzenia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)