Późną jesienią, korzystając z
jak częstej tu cudnej pogody, wybraliśmy się „za miasto” w góry Tamborine.
Właściwie to nie góry, tylko znajdująca sie na 28km2 wyżyna, będąca częścią
Wielkich Gór Wododziałowych. Przez dziesiątki tysięcy lat miejsce to było
zamieszkane przez Aborygenów, z ich języka pochodzi też nazwa, nie mająca nic
wspólnego z instrumentem muzycznym. Tamborine oznacza „dziką limonkę”.
Z racji braku wystarczającej
ilości czasu, byliśmy w stanie zobaczyć tylko część parku narodowego, ale to co
ujrzeliśmy wbiło się w nasze serca jako jedno z najpiękniejszych miejsc na
świecie. Wprawdzie znajomi uprzedzili nas, że takiego olśnienia będziemy
dostawać w Australii często... Ogólnie opisując Tamborine Mountain to piękne
wodospady i stare lasy deszczowe.
Pierwsza nasza trasa obejmowała
wodospad. Nam oczywiście jako nowym przybyszom, przez myśl nie przeszło, żeby
oprócz jedzenia i wody spakować też ręczniki kąpielowe i odpowiedni ubiór! Po
dotarciu nad wodospad, okazało się, że jest już okupowany przez pływających
nastolatków. Moi dwaj najstarsi faceci w rodzinie też nie czekali długo i
wskoczyli do lodowatozimnej wody w samych majtkach. Najmłodsza latorośl dołączyła nago. Ale mieli frajdę!
Wspinaczka po wodospadzie, zjeżdżanie po naturalnej, kamiennej zjeżdżalni do
wody! Współdzielący z nami wodospad nastolatkowie posunęli się jeszcze dalej i
skakali do wody z kilkumetrowego urwiska. Zrozumiałam w tym momencie, czemu
młodzi ludzie niechętnie wyjeżdżają z rodzicami. Podejrzewam, że gdyby to
skakał któryś z moich synów, musiałby liczyć się z niesieniem w drodze
powrotnej swojej zemdlonej matki...
Słoneczko mocno grzało, więc
rodzinka moja już sucha udała się w następną trasę. Tym razem czekało nas
odkrycie uroków lasu deszczowego.
Skrawki lasu deszczowego
widziałam wcześniej w ogrodach botanicznych. Ale to nie przygotowało mnie na
olśniewające widoki jakie rozciągały się przed naszymi oczami w parku
Tamborine. Kolejny wodospad, tym razem zamknięty dla miłośników kąpieli, za to
dostarczający dzieciom niezapomnianych wrażeń – błotne kałuże (nic, czego by
pralka automatyczna później nie sprała). I drzewa! Olbrzymie, egzotyczne, raj
do zabaw i napełniające duszę pięknem.
Co kilka kroków musiałam się zatrzymać, żeby trochę z czystej rozkoszy
powzdychać.
Nasza trasa urwała się w
połowie. Na dobrze oznaczonym szlaku nagle pojawił się spory strumień. W
normalnych okolicznościach zostałby przez nas pokonany, niestety obuci byliśmy
w japonki (reszta naszych butów płynęła spokojnie statkiem)i baliśmy się
przenosić dzieciaki w tak niepewnych butach (można tak nazwać japonki?). Zdecydowanie
wędrówki po lesie deszczowym należy odbywać porą suchą.
Podsumowanie? Dla takich dni się
żyje!