środa, 25 lipca 2012

Dzieci w Australii


W Dreamworld

Oczywiście mam na myśli moje dzieci w Australii. O innych dzieciach będzie może innym razem, jako, że nie czuję się jeszcze wystarczająco kompetentna, aby pisać o australiskich młodych ludziach. Póki co, będzie o moich potworkach w Australii: Janku, Nathanie i Elenie.
                Jednym z głównych powodów dla których wyjechaliśmy do Australii było moje przeświadczenie, że w tym kraju łatwiejsze jest wychowanie dzieci. Męcząc się dosłownie zamknięta w domu z trójka dzieci, marzyłam o australijskiej pogodzie, która sprawi, że życie z dziećmi zamieni się w nieustające wakacje. Chciałam przypomnieć, że nie mieszkaliśmy wcześniej w Polsce. Dzieciaki moje urodziłam i wychowywałam przez sześć lat w Irlandii. A Irlandia to, cóż, piękny mały kraj z jedną podstawową wadą, rzutującą ogromnie na jakość życia: brak lata. Pełnią szczęścia było dwadzieścia stopni i słońce. Nie zdaża się to jednak często...
                Jak więc mają się moje marzenia o łatwiejszym wychowaniu dzieci, z rzeczywistościa? Po pięciu miesiącach w Australii, gdy na zewnatrz i wewnątrz domu króluje zima, z pełną szczerością przyznaję, że się nie myliłam! Życie dzieci tutaj wydaje się łatwiejsze i przyjemniejsze! Oto dowody:
                Brisbane cieszy się piękną pogodą przez cały rok. Potrafi być też chłodno, to znaczy dziewietnaście stopni, ale taki spadek temperatury oczywiście nie przeszkadza w spędzaniu większości naszego czasu na powietrzu. Mamy tu ogromną ilość wspaniałych placów zabaw, często z wodnymi atrakcjami. Dodatkowo piękne parki, w naszych okolicach z widokiem na ocean. Każdy weekend spędzamy poza domem, albo w górach, albo w lasach, parkach, na licznych festiwalach i imrezach, parkach rozrywki, zoo, odkrytych basenach i oczywiście jednych z najlepszych na świecie plażach, kąpiąc się w ciepłym oceanie. Nie kłamiąc, odkąd przyjechaliśmy do Australii, tylko jeden weekend musieliśmy spędzić cały w domu ze względu na pogodę. 
                
Plac zabaw z widokiem na ocean
                Dzięki pogodzie dzieciaki noszą mało ubrań, co cieszy również mnie. Z dreszczem przypominam sobie ubieranie całej trójki we wszystkie te szaliki, czapki, bluzy, rękawiczki, grube kurtki. Poranki zimą mogą być dosyć chłodne, wystarczy jednak założona na krótki rękawek bluza, albo sweter. I co za tym idzie, nasze poranki przed szkołą są dużo spokojniejsze, bez nerwów, że Nathan dopiero zakłada buty, gdy cała reszta stoi w drzwiach spocona pod kilkoma warstwami ubrań.

Na plazy
W basenie
                Nasze życie poza szkołą i poza pracą faktycznie przypomina to co w Europie nazywałam wakacjami. Kąpiele w oceanie, opalanie się przy basenie, pikniki na trawie, całe dnie spędzone w parkach tematycznych, te rzeczy znałam tylko z wakacji. Tutaj mamy to cały rok. A dzieciaki, dotlenione, z licznymi atrakcjami, faktycznie są łatwiejsze do opanowania. Nigdy od nich nie usłyszałam, że w Irlandii, albo Anglii było fajniej. Za to często pytają: „Gdzie dzisiaj jedziemy?”. A ja, mając niezliczoną ilość opcji, zawsze wiem co im odpowiedzieć. Nawet mąż mój, wcześniej marudzący, że po tygodniu w pracy chętnie spędziłby weekend w domu, przestał w Australii narzekać na moją skłonność zapychania wolnych dni atrakcjami. A ja też częściej sama proponuję zostanie w domu. Basen, słońce, możliwość jedzenia na powietrzu i jeszcze plac zabaw dla dzieci pod nosem. Jakże to wszystko inne i lepsze od naszej codzienności na wyspach.
Zoo

W lesie

                Szkoły też znacznie różnią się od tych europejskich. Klasy rozsiane są w osobnych budynkach na dużej przestrzeni. Uczniowie jedzą lunch na zewnątrz. W szkole moich chłopaków są cztery place zabaw, kilka boisk, na których dzieci spędzają przerwy. Dodatkowo jeszcze wychowanie fizyczne również odbywa się na powietrzu.
                Z maluszkami też jest łatwiej. Mamy tu liczne grupy mam, gdzie te najmniejsze dzieci też mogą pobawić się z rówieśnikami i nawet nauczyć się piosenek i rymowanek na wspaniale tu prowadzonych zajęciach w bibliotekach.
                Życie naszych dzieci w Australii jest łatwiejsze i weselsze, a co za tym idzie, dla nas piękniejsze i szczęśliwsze. Czego więcej chcieć od życia?

niedziela, 15 lipca 2012

Burleigh Heads


Całkiem bez powodu wyleciała mi z głowy nasza wycieczka do parku narodowego Burleigh Heads. Całkiem bez powodu, bo miejsce było piękne, a wycieczka miała zaskakujące zwroty. Wracam więc dopiero teraz do tego późno jesiennego dnia w Burleigh Heads.
                Burleigh Heads to południowa dzielnica Gold Coast, położona koło 80 kilometrów od Brisbane.  Park narodowy znajdujący się tu jest malutki, ale oferujący zapierające wdech widoki, jako, że położony jest przy lini brzegowej oceanu i przy ujściu rzeki Tallebudgera Creek. Dodatkowego dreszczyku dodaje duża szansa wypatrzenia migrujących w tych rejonach wielorybów. Niestety, nie byliśmy zaopatrzeni w lornetki (jedna z rzeczy, którą koniecznie musimy kupić), chociaż zobaczyliśmy na horyzoncie coś co mogło być wielorybem. Równie dobrze mogła to być jednak łódź... Ale ważniejsze od faktów są uczucia, a my byliśmy mocno podekscytowani!

Niespodziewana kąpiel

Plaża przy rzece

Widok na ocean

Kontemplacja

                Nad oceanem wznosi się wzgórze porośnięte pozostałościami lasu deszczowego, namorzynowego i w jednej części eukaliptusowego. Poza niezwykle urozmaiconą roślinnością, można nacieszyć oczy widokami na ocean i plażą przy wspomnianej rzece Tallebudgera Creek. Zanim jednak weszliśmy na teren parku, skierowaliśmy się na pobliską plażę. Wiadomo, koniec jesieni, prognoza pogody nie była dla nas łaskawa, ubrani więc byliśmy w długie spodnie. Słońce jednak grzało zaskakująco mocno, piasek był jaśniutki i drobny a ocean ciepły. Z tych powodów dzieciaki w samych majtkach wskoczyły do wody. Michał też długo się nie zastanawiał i w jeansach (aby nie siać zgorszenia) podążył za nimi. Ja rozważając za i przeciw (przeciw to obcy ludzie na plaży) postanowiłam jednak zostać na brzegu. Siedziałam w błogim słońcu, obserwując rodzinkę w kąpieli i surferów, wbijając sobie do głowy, że Australia to taki kraj, w którym niezależnie od pory roku i pogody, należy wozić w samochodzie ręczniki i kąpielówki.
                Potem oczywiście był piknik i w końcu cel naszej podróży, park narodowy Burleigh Heads. Niezwykle przyjemna, krótka trasa, przerwana w połowie kąpielą w rzece (ja znowu siedząc na plaży...), zbieraniem muszli oraz kontemplacją piękna i ogromu oceanu na jednym z wielkich kamieni w miejscu widokowym.

                Zbliżał się już wieczór, postanowiliśmy usiąść więc w położonym koło plaży placu zabaw, wypić kawę i zjeść resztę prowiantu. Dzieciaki oczywiście niestrudzenie ruszyły na eksplorację huśtawek i zjeżdżalni. Przy zachodzącym słońcu nad naszymi głowami zaczęły przelatywać znane nam z naszego domu ptaszki Rainbow Lorikeet, czyli tęczowo ubarwione papużki. Z każdą minutą było ich coraz więcej, aż w końcu przy ich skrzeku rozmowa stała się niemożliwa. Nie mówiąc o dużym prawdopodobieństwie dostania w głowę ptasią kupą. Szybciutko zgarnęliśmy nasze rzeczy i dzieciaki. Z uśmiechami na ustach i zerkając na zachodzące słońce doszliśmy do samochodu i kresu wycieczki. 

poniedziałek, 9 lipca 2012

Tamborine Mountain ciąg dalszy


Nie mając specjalnie innego pomysłu, słonecznej, zimowej soboty wybraliśmy się ponownie do parku narodowego Tamborine Mountain. Szczegółów o tej pięknej wyżynie możecie się dowiedzieć z mojego poprzedniego posta.


Park narodowy oferuje turystom liczne trasy, o różnej długości i trudności. Nie sposób przejść ich wszystkich jednego dnia, tym bardziej z opóźniaczami w postaci dzieci. Tym razem chcieliśmy zrobić sobie spokojny spacer i piknik w pięknym miejscu. Droga samochodem zajęła nam nadzwyczaj długo, bo nasza najmłodsza latorość poznając dopiero wolność od pieluchy, chciała zatrzymywać się co chwila na „siusiu”. Ale w końcu dotarliśmy. Wybraliśmy trasę obejmującą Witches Falls (wodospad wiedźm). Nazwa jest całkiem chwytliwa i zachęcająca.








Jak to często z nami bywa zaczęliśmy od pikniku. Stoły piknikowe znajdują się pomiędzy parkingiem i ... cmentarzem. Powitał nas charakterystyczny małpi smiech wszechobecnego tu ptaszka Laughing Kookaburra (http://www.youtube.com/watch?v=S0ZbykXlg6Q&feature=fvwrel). Po pikniku czas na spacer. Krótka trasa, powinna nam zająć niecałą godzinę.





Ale z takimi atrakcjami wróciliśmy do samochodu dopiero po trzech godzinach! Elenka siusiała co sto metrów (przynajmniej chciała), Janek i Michał bawili się w Tarzana i skakali i huśtali się na lianach. Dodatkowo wspinanie na każdy większy kamień. Schodzenie z trasy aby dotknąć i nacieszyć oczy olbrzymimi drzewami. Ćwiczenie równowagi na przewalonych pniach. Podchodzenie na skraj całkiem wysokich urwisk.


Mamy zimę, więc porę tu suchą, dlatego też wodospad nie okazał się niestety imponująco wielkim. Za to widok był przepyszny. Dolina otoczona wzgórzami, a nad nami ludzie latający lotniami. Po raz kolejny obiecaliśmy sobie, że kiedyś musimy tego spróbować.

















Bilans wycieczki: kolejny pięknie spędzony dzień, wysypka na moich plecach (prawdopodobnie oparłam się o coś o co nie powinnam) i pięć kleszczy. Okazuje się, że też je tu mają...


niedziela, 1 lipca 2012

Kangury


                Zakochałam się w zwierzętach australijskich. Mówię oczywiście o tych stałocieplnych, bo ciężko mi zapałać pozytywnymi uczuciami do chociażby krokodyli... Szczególnie cudne są, jak pewnie wszyscy się domyślają, kangury i koale. Są na tyle wspaniałe, że po piewszym ich spotkaniu poważnie zastanawiam się nad powrotem do mojej wyuczonej biologii i szukaniem pracy związanej z tymi zwierzątkami.
Lone Pine Koala Sanctuary
Lone Pine Koala Sanctuary
                Dzisiaj będzie o kangurach. Kangury, tak jak większość ssaków australijskich należą do torbaczy. To zwierzęta, które, ponieważ nie wytwarzają łożyska, rodzą bardzo małe (wielkości ziarna fasoli), ślepe, nieowłosione młode. Ciąża trwa 12-13 dni. Młode przeczołgują się po futrze matki do torby, gdzie spędzają wiele miesięcy żywiąc się mlekiem matki ze znajdujących się w torbie sutków. Gdy młody jest już całkiem rozwinięty i może upuścić torbę matki i tak często wraca do niej aby odpocząć, albo znaleźć schronienie.
                Kangury praktycznie nie wydają dzwięków, dlatego porozumiewają się głównie przez dotyk. Pewnie to dlatego nie można sie oprzeć aby je pogłaskać. Żyją w grupach, szczególnie silny jest związek pomiędzy samicami i ich potomstwem, nawet długo po opuszczeniu torby. Żywią się głównie trawą, ale nie gardzą też innymi roślinami, nawet tymi trującymi, gdyż bakterie w ich przewodzie pokarmowym rozkładają trujące substancje.
               
Lone Pine Koala Sanctuary
Wiele kangurów ginie na australijskich drogach, głownie dlatego, że lubią gromadzić się na nich nocami, aby zlizywać tworzącą się tam rosę. Najczęsciej, jeżeli zabita jest matka, młody w torbie przeżywa. Jeżeli nie pomoże mu człowiek, to niedługo umrze z głodu. Możliwe jest wychowanie małego kangurka, jeżeli ma więcej niż 20 centymetrów przy znalezieniu. Dojrzewa następnie w tak zwanych sierocińcach w zrobionej przez czlowieka torbie i karmiony jest przetworzonym krowim mlekiem (kangury nie trawią laktozy).
Pierwsze nasze spotkanie było kompletnym zaskoczeniem. Pojechaliśmy do Lone Pine Koala Sanctuary, będącym jednym z najlepszych zoo na świecie. Ok, zoo, zwierzęta w klatkach, w najlepszym wypadku na wybiegach, wypatrywanie ich zza wysokiego płotu. Takie są moje doświadczenia z Europy. Jakże inaczej jednak wygląda „oglądanie” kangurów w australijskich zoo. Wielka łąka i biegające po niej przesłodkie kangury. Można je karmić i głaskać. Co za niesamowite doświadczenie, obcować z tymi niesamowitymi zwierzętami.

Dreamworld
Do tej pory byliśmy jeszcze w jednym zoo, mieszczącym się w Dreamworld, gdzie mogliśmy do woli nacieszyć się kangurami. Ale jeszcze bardziej fascynujące od dotykania ich, jest obserwowanie zachowań. Niesamowity, przywołujący na usta szeroki uśmiech jest widok skaczących kangurów. Zwierzęta te poruszają się w charakterystyczny tylko dla nich sposób. Skacząc wolno używają masywnego ogona jak trzecią nogę. Skacząc szybko ogon służy do utrzymania równowagi. Udało nam się raz zobaczyć kangury w naturze. Było to w parku narodowym Daisy Hill. Zbliżały się do ludzi, nie bojąc się. Nie chcieliśmy zakłucać ich spokoju, więc pozwoliliśmy skubać im trawkę, obserwując z odległości. Jeden z nich to była samica z młodym wystającym z torby.
          Piękny, wzruszający widok.