poniedziałek, 10 grudnia 2012

Mooloolaba- wakacje!

          Mooloolaba, turystyczna dzielnica Sunshine Coast, miejsce naszych pierwszych australijskich wakacji.    Jak zwykle korzystając z najlepszej na świecie opieki nad dziećmi, czyli dziadków, chcieliśmy spędzić możliwie najdłuższy czas, leżąc na plaży i nic nie robiąc tylko we dwoje. I jak zwykle nie wyszło, jak zaplanowaliśmy.
         Najdłużej udało się tylko na sześc dni. Tęsknota za moimi robalami nie pozwoliłaby na więcej. Z leżenia na plaży tez wyszły nici, bo spaleni po rejsie nie chcieliśmy być bezwzględni dla naszej skory. A w sumie leżeć na plaży można wszędzie (mieszkając w Australii), a na wakacjach bez dzieci wypada robić coś innego niż zawsze. Czego nie można robić spokojnie z małymi dziećmi? Oglądać filmy w kinie, odkrywać nowe restauracje, tańczyć w pubach, spacerować godzinami po plaży, jeździć motorem wzdłuż wybrzeża, wstawać przed świtem i upajać się wschodem słońca, moczyć się w hot tubie mając nad sobą tylko rozgwieżdżone niebo. I w pełnym skrócie, tak właśnie wyglądały nasze wakacje.

Wschod słońca

Szczęki przodka rekina
        Nie omieszkaliśmy odwiedzić głowną atrakcje turystyczna Mooloolaba - UnderWater World, czyli oceanarium, park wodnych ssaków i sanktuarium w jednym. Fajne miejsce, jednak nie za duże, myśleliśmy, że spędzimy tu cały dzień a skończyło  się na trzech godzinach. Były rekiny, rybki koralowe, pokaz fok i wydr, morskie bezkręgowce i żółwie, znajdujące tu tymczasowe sanktuarium i wypuszczane na wolność, gdy tylko są w stanie same przetrwać. Wszystko dobrze wyeksponowane z licznymi informacjami i ciekawostkami. Przerażające wrażenie robi rekonstrukcja szczęki przodka rekina. Ufff, dobrze, że takie zwierzątka nie pływają już w naszych oceanach.
Mooloolaba
Mooloolaba
        Odkryliśmy kilka uroczych miejsc. Sama Mooloolaba jest cudna ze swoja malownicza skalisto-piaszczystą plażą. Wystarczyło usiaść na rozgrzanych kamieniach, wsłuchać się w odgłosy oceanu, żeby poczuć prawdziwe szczęście. Jednego dnia widzieliśmy parę biorącą ślub w tym absolutnie harmonijnym miejscu, z dala od turystów, blisko natury. Cóż za wspaniale miejsce, jakże bardziej nastrojowa uroczystość  niz typowa polska (moim zdaniem oczywiście).

Coolum
       Na najpiękniejsze miejsce trafiliśmy przypadkiem podczas jazdy motorem wzdłuż wybrzeża Sunshine Coast. Chwilę przed główną plażą Coolum wypatrzyliśmy z drogi idealna zatoczkę: skały, biały piasek, palmy i całkowity brak ludzi. Zostaliśmy tu do końca dnia. Widocznie jako odpoczynku najbardziej potrzebowaliśmy naturalnej harmonii, żeby zabrać jej trochę ze sobą w codzienne życie.


niedziela, 25 listopada 2012

Moreton Bay


               Po miesięcznej przerwie, która zaburzyła mój codzienny harmonogram, z pisaniem na blogu wlącznie, powoli wracam do normalności. Rodzina z Polski wrócila do krajobrazów jesiennego listopada, a ja zbieram myśli i wrażenia z kilku niedalekich, ale jednak podroży. Zacznę chronologicznie od rejsu po Moreton Bay.
               Jak niektórzy z pewnością wiedzą, miasto Brisbane leży nad zatoką Moreton. Rozciąga się ona na długości 160 kilometrów i na jej wodach znajduje się 360 mniejszych i większych wysepek. Trzy duże wyspy (Moreton, North Stradbroke i South Stradbroke) oddzielają zatokę od Pacyfiku. Przed przybyciem białych ludzi do Australii, zatoka zamieszkała przez Aborygenów nosiła dzwieczną nazwę Quandamooka i co ciekawe, obecna nazwa jest wynikiem błędu w pisowni, jako że odkrywający ją kapitan Cook nazwał ją na cześć Lorda Mortona. Błąd przy publikacji dzienników kapitana spowodował, że zatoka przy mieście Brisbane znana jest nie jako Morton Bay, lecz Moreton Bay.

Relaks
             Jako nasz prezent rocznicowy, wypatrzylismy okazje: calodniowy rejs katamaranem po Moreton Bay. Pogoda nie calkiem, jak sie potem okazalo szczesliwie, dopisala. Bylo wprawdzie cieplo, ale ciemne chmury straszyly nadciagajacym deszczem. Wyplywalismy przed dziewiata z porty w Cleveland, dzielnicy polozonej doslownie dzieciec minut od naszego domu, byl wiec czas na porzadne pozegnanie z dziecmi. Zaowocowalo to mna placzaca w samochodzie i dzikim pomyslem: "Moze ich wezmiemy...". Jako rozsadni ludzie zaufalismy jednak opiece dziadkow, a i tez nie powiem, ze nie spragnieni bylismy spedzenia calego dnia tylko "we dwoje". Po smutnym poczatku bylo tylko lepiej.
           Przed wejsciem na poklad dostalismy troche instrukcji jak zachowywac sie na katamaranie. Czekajac w tlumie podobnych nam turystow dziwilismy sie, jak ci wszyscy ludzie pomieszcza sie na jednej lodzi (katamaran ten i tak mial byc podobno najwiekszym plywajacym po zatoce). I w rezultacie pomiescili sie, a miejsca dzieki cudowi wystarczylo na swobodne rozlozenie sie na dziobie i relaksowanie przez caly dzien.
            Moreton Bay bogata jest w morskie zwierzeta, zamieszkuja ja wieloryby, delfiny, diugonie, zolwie i rekiny. Los zeslal nam ekscytujaca mozliwosc zobacznia pierwszych, za to oszczedzil (ufff) tych ostatnich. Idylla:spokoj, wiatr, dzwiek fal. Wraz z dniem i uplywem alkoholu wzrastal tylko halas ludzi, na ktory my, coraz bardziej zrelaksowani, nie zwracalismy tak do konca uwagi.



            W polowie rejsu mielismy mozliwosc zejsc na mala wysepke Peel, za czasow kolonialnych bedaca miejscem kwarantanny dla przyplywajacych statkow. Postanowilismy jednak zostac na pokladzie i tu zjesc lunch. Rozciagala sie przed nami wizja nastepnego tygodnia plazowania, wizji innego rejsu jak na razie nie ma, dlatego chcielismy w pelni nacieszyc sie przyjemnym bujaniem.
            Droga powrotna okazala sie jeszcze bardziej spokojna, jako ze fale nie podmywaly nas co chwila zimna i (musze to napisac) mokra woda, jak to mialy w zwyczaju wczesniej!
            Wspomnialam, ze szczesliwie trafilismy na pochmurny dzien. Mimo uzucia kremu z filtrem (wprawdzie tylko raz), przez nastepny tydzien schodzila nam skora z twarzy. Strach pomyslec, co by sie dzialo przy pelnym, australijskim sloneczku.
            Piekne widoki, zapach oceanu, cieply wiatr. Trzeba to bedzie powtorzyc.

czwartek, 4 października 2012

To co najlepsze: plaże!


Sunshine Coast

           Zdałam sobie sprawę, że nie napisałam jeszcze o najlepszym, co Australia ma do zaoferowania. Plaże! Oglądając zdjęcia idealnych piaszczystych plaż będąc jeszcze w Europie, wstrzymywałam oddech i zalewał mnie smutek nie spełnionych jeszcze marzeń. Teraz te cuda mam na wyciągnięcie ręki, czyli około godzinnej drogi samochodem. Nie będę narzekać, ale niestety Brisbane położenie jest nad zatoką, co powoduje duże pływy. W efekcie oznacza to bardziej błotniste niż piaszczyste plaże. Chociaż z powodu szybkiego dostępu są też miła alternatywą weekendowych, krótkich wypadów, szczególnie dla dzieci, które wiadomo, im są brudniejsze tym szczęsliwsze.
Wynnum, zatoka
             Ale wystarczy wskoczyć na autostradę, żeby po dobrej godzince znaleźć się na południowym Gold Coast, bądź północnej Bribie Island. Jeżeli nie przeszkadza nam dosłownie troszeczkę dłuższa podróż, znajdziemy się na rajskim Sunshine Coast. Plaż jest tyle, że każdy się zadowoli. Są plaże bardziej rodzinne, takie stwarzające rewelacyjne warunki do surfingu, zaludnione z licznymi kawiarenkami, opustoszone, na których można się całkowicie zrelaksować, odzyskać spokój po całym tygodniu. Prawdziwym zaskoczeniem jest ilość ludzi na plaży. A raczej ich brak. W miejscach strzeżonych może być całkiem tłoczno, ale wystarczy odejść kilkadziesiąt metrów aby delektować się samotnością na drobniutkim piasku, gdzie jedynym dźwiękiem jest szum fal i ewentualnie własnych dzieci. Dodam do tego, że ocean mamy cieplutki, do tego stopnia, że dzieciaki kąpią się nawet zimą (dorośli dopiero wiosną zaczynają). Brak parawanów, za to rodzinki chłodzą się w namiotach. Przy tej temperaturze wiatr jest sprzymierzeńcem. Piasek tak drobny, że czasami przez kilka dni wypłukuję go z włosów.

Gold Coast

Bribie Island
Plaza w miescie

        Żeby jeszcze uprzyjemnić i ułatwić życie przeciętnemu Brisbeńczykowi i turyście, w centrum miasta wybudowano sztuczną plażę. Są miejsca głębokie, płytkie i brodziki dla najmłodszych. Widok na miasto i rzekę, kawiarenki z wszelkim rodzajem jedzenia.

       Wakacyjny luz i relaks dostępny w każdy weekend. Wspominałam już, że mieszkamy w raju?

poniedziałek, 17 września 2012

Polonia


Na początku września, jak co roku Związek Kombatantów organizuje Polish Spring Festival. Jako nowo przybyli Polacy w Australii oczywiście postanowiliśmy uczestniczyć w tej, enigmatycznej dla nas z początku imprezie. Tym bardziej, że miejsce festiwalu oddalone jest od naszego domu o jedyne trzy kilometry, a że zdązyliśmy już poznać sporo współplemieńców, nie sposób było ominąć okazję spotakania się w większym gronie.

Polskie dzieci
Polish Spring Festival
Polski Festiwal w Australii. Czego się spodziewać? Było zarówno bardzo polsko, ale również australijsko. Podejrzewam, że połowa gości nie władała językiem polskim i z wyglądu słabo przypominała Polaków, do tego stopnia, że ze sceny zapowiedzi leciały po angielsku, w kolejce do kibelka też głupio było się odezwać po polsku. Chociaż we wspomnianej kolejce nie zabrakło epizodów typowo polskich, takich jak marudzenie „Jak oni to zorganizowali, żeby trzeba było stać w kolejkach i jeszcze nie ma gdzie rąk umyć!”. Dla sprostowania ręce było gdzie umyć, wystarczyło opanować ruch pompujący nogą. Jak to jedna, w średnim wieku już pani, chociaż widocznie mocna zasymilowana, podsumowała: „Polacy zawsze muszą ponarzekać!”.
Polski zespol "Obertas"
Było polskie jedzenie, ktore niestety skończyło się w momencie kiedy ja zgłodniałam. Było polskie piwo, które niektórzy odchorowali kacem a nawet zatruciem pokarmowym. Było polskie disco polo. Były polskie dzieci recytujące wierszyki. Były polskie tańce ludowe. I było mnóstwo ludzi! Polaków, pół Polaków, ćwierć Polaków, mężów Polek, żon Polaków a także Chińczyków, czy innych Japończyków robiących ze zdziwieniem zdjęcia. Atmosfera polska, chociaż ze szczyptą australijskiej, została zachowana!

Polskie Swieta w Lipcu
           Przy okazji festiwalu naszło mnie na refleksje nad polska emigracja, tutaj w Brisbane. Całkiem nowa to dla mnie emigracja, tak różna od tej w Irlandii czy w Anglii. I jakże zaskakująca. W pierwszych miesiącach naszego pobytu miałam nawet myśli, że tu wcale nie ma Polaków. Nie słychać na ulicy ludzi mówiących po polsku, nie mijałam na ulicy typowych Polaków czy Polek. A tu nagle boom! Zostałam zaproszona do grupy Matka Polka. I okazuje się, że jest nas tu całkiem sporo. Potem wielkie polskie spotkanie, Polskie Święta w Lipcu i jeszcze większa grupa Polaków! Co było dla mnie zaskoczeniem to to, że Polacy tutaj chcą spotykać się z rodakami. Zakładają kluby, organizują spotkania! Robią to, żeby pogadać po polsku, żeby dzieci miały kontakt z językiem polskim. I chyba zwyczajnie, ciągnie nas do siebie. Jak to Karolina, założycielka grupy polskich mam, napisała: „Dla mnie grupa ta, to przede wszystkim mój kawałek Polski, polskości, dzięki któremu czuję się szczęśliwa, będąc tak daleko od rodziny...”.
Trafiła w sedno.

piątek, 7 września 2012

Parki rozrywki


                Nie dość, że życie rozpieszcza nas piękną pogodą, ciepłym oceanem, cudną przyrodą to czysto ludzki czynnik wprowadził w naszą australijską codzienność parki rozrywki. Atrakcja, wydawałoby się skierowana tylko do dzieci, my jednak dorośli, nie zmieniliśmy się aż tak bardzo od czasu naszego dzieciństwa. Tym bardziej my, Polacy, pozbawieni za młodu takich urozmaiceń, z radością jesteśmy „wyciągani” przez nasze latorośle do pobliskiego Dreamworld. W naszej okolicy mamy dwa parki rozrywki: Dreamworld and Movie World, oba z przylegającymi do nich aquaparkami. Wybór jednego z nich wydaje się wyborem losowym, bo jedno i drugie miejsce w podobny sposób kusi potencjalnych klientów. Plusem mieszkania w niewielkiej odległości są całoroczne bilety, których cena zwraca się przy drugiej wizycie. Zaletą takiego biletu jest nie tylko możliwość wizyty parku, kiedy tylko nam się zachce, ale też prawdziwy spokój przy korzystaniu z atrakcji. „Jeżeli dzisiaj czegoś nie zdążymy zrobimy to następnym razem”. Pamiętam nasze nienasycienie, po wyjściu z Legolandu w Windsorze. Dzień okazał się conajmniej kilkakrotnie za krótki.

                Średnio raz w miesiącu otwiera się przed nami świat kolejek górskich, karuzel, bajkowych postaci. Można sobie zrobić zdjęcie ze Shrekiem, potańczyć z bohaterami Madagaskaru, powspinać się na ściance, wykręcić się do zawrotów głowy i oczywiście wykrzyczeć się maksymalnie na ekstremalnych atrakcjach. Przyznaję, że niektóre miejsca wydają mi się śmiertelnie niebezpieczne, poziom adrenaliny mógłby być dla mnie zabójczy, jednak co jakiś czas staram się pokonywać strach. Motywuje mnie mój najstarszy syn. Gdy siedmiolatek odważnie wyciąga mamusię na wielką kolejkę górską, mamusi jest czasami głupio odpowiedzieć, że zwyczajnie się boi. Na szczęście ekstrema są zazwyczaj krótkie, a poza tym zawsze można zamknąć oczy. Darcie dosłownie samo wydostaje się z płuc, więc nawet nie staram się powstrzymywać. Jednak na potwierdzenie moich lęków, przy naszej ostatniej niedzielnej wizycie, zepsuła się jedna z najgorszych jazd: the Drop. Polega ona na tym, że podnoszą niewinnych ludzi na ekstremalną wysokość, po czym zrzucają na ziemię. Taki przynajmniej ma być przy tym uczucie. A tym razem Drop zawisnął na górze i wisiał tam z ludźmi dobre pół godziny. Utwierdziłam się w postanowieniu, że nigdy tam nie wejdę i dodatkowo rozszerzyłam je na mojego biednego, żądnego przygód męża.


                W Dreamworld dodatkowo mamy możliwość poobcowania z australijskimi zwierzętami, w fajnie przygotowanym tu zoo. Można przejechać się po parku kolejką, obejrzeć trójwymiarowy film, albo przedstawienie na żywo. I oczywiście obkupić się we wszelkie gadżety z wizerunkiem bajkowych postaci, albo wszechobecnych The Wiggles. Z jedzeniem mamy trochę gorzej, są tu wprawdzie różne knajpki, fast foody i restauracje, nie przewidzieli jednak roślinożernych gości, więc zazwyczaj jedzonko musimy zabierać swoje własne.





                Gdy tylko zrobi się cieplej, przez co mam na myśli trzydzieści stopni, zaczniemy wizyty w aquaparku. Dzieciaki i my dorośli też oczywiście, nie możemy się doczekać.

środa, 22 sierpnia 2012

Australijskie niespodzianki




Emigrując do Australii  spodziewaliśmy się, że zastaniemy tu sporo różnic. Przecież w każdym kraju żyje się trochę inaczej, a co dopiero w takiej Australii! Oglądając zdjęcia i programy o tym kraju, stworzyłam sobie w głowie pewien obraz. Nie obyło się jednak bez niespodzianek. Oto kilka z nich, tym razem trochę gorszy, żebyście nie myśleli, że idealizuję...
                Zimowe noce. Tego się nie spodziewałam. Czytałam średnie temperatury dla Brisbane i teoretycznie wiedziałam, że nocami bywa czasami 3-4 stopnie. OK, co za problem? W Polsce spada do -30 i ludzie jakoś żyją. Okazało się jednak, że stanowi to pewną niedogodność, wynikającą z faktu, że australijskie domy są nieocieplone. Gdy tylko zachodzi słońce w domu zaczyna być odczuwalny lekki chłodzik. Podczas bardzo zimnych nocy musieliśmy spać pod trzema kocami, a naszej Elence wstawialiśmy dodatkowo grzejnik do pokoju. Rano wstawać się nie chce, bo zimno, pierwszy odważny włącza grzejnik w łazience i robi gorącą kawę. Ja do odważnych nie należę, poranki miałam więc calkiem przyjemne... I co najdziwniejsze w dzień było zawsze koło dwudziestu stopni. Różnica temperatur wynosiła czasami dwadzieścia stopni! W dzień wygrzewało się kości, żeby potem przeżyć noc.

                Marząc o życiu w Australii widziałam siebie jadącą w czarnym kabriolecie. A tu kolejna niespodzianka. Nie dość, że kabrioletów tu jak na lekarstwo, to czarne samochody prawie nie istnieją. Okazuje się, że gorąc jest na tyle duży, że ludzie wolą zamknąć się w jasnych, klimatyzowanych samochodach, a nie wystawiać się na prażące słoneczko. Całkiem logiczne.
                Przyjechaliśmy tu na wizę tymczasową. Jednak nie do końca zdawałam sobie sprawę, że ominą nas przez to liczne ulgi. Dla nas przyzwyczajonych do równego traktowania wszystkich obywateli Unii Europejskiej, było szokiem dowiedzieć się, że musimy płacić sto procent za lekarza, leki, opiekę nad dziećmi, kiedy rezydenci ponoszą tylko procent kosztów.
                Krótki dzień. O tym wiedziałam, nie spodziewałam się tylko, że słońce może zachodzić tak szybko. W jednej chwili wygrzewam się na słońcu a w drugiej jest juz ciemno. Szczególnie trzeba uważać na późnopopołudniowych spacerach zimą, bo do zmiany oświetlenia dochodzi jeszcze spadek temperatury.


                Niebezpieczne zwierzęta. Wiedziałam o pająkach, wężach i rekinach. Będąc na miejscu dowiedziałam się jeszcze, że trzeba uważać na ropuchy (dorastające do 50cm!), mrówki i ... ptaki. Jedne takie sroczki (magpie) ubzdurały sobie, że człowiek jest zagrożeniem dla ich młodych i w obronie dziobią w głowę. Sezon zaraz się zacznie, a naszym sąsiedztwie mnóstwo magpajów!




                To by było na tyle tych gorszych niespodzianek. W moich poprzednich postach piszę o tym co nas pozytywnie zaskakuje na codzień: pogoda, ludzie, przyroda, styl życia. Jest tego o wiele więcej. Te gorsze rzeczy stanowią tylko mały procent prawdziwej Australii. W zasadzie powinnam napisać „naszej Austalii” i naszego życia tutaj.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Glass House Mountains





Po wielu nieudanych próbach w końcu udało nam się pojechać do jednej z wizytówek okolic Brisbane – gór Glass House.  Górki może nie imponują wielkością i trudnością szlaków, są jednak na tyle unikatowe i malownicze, że ciężko nam było je opuścić.

                Góry Glass House to grupa jedenastu wzgórzy wyrastających całkiem niespodziewanie z nabrzeżnej równiny. Są tworem wulkanicznym powstałym koło 25 milionów lat temu. Nazwa nie ma nic wspólnego ze „szklanymi domami” Żeromskiego (dosłowne tłumaczenie), mimo, że to pierwsze skojarzenie każdego Polaka. Góry tym osobliwym imieniem ochrzcił odkrywca Australii, kapitan James Cook i nawiązują do pieców szklarskich. Ponoć przypominały mu je kształtem. Park narodowy porośnięty jest głównie lasem i co ciekawe, można znaleźć tu rośliny nie występujące nigdzie indziej na świecie. Najwyższy szczyt gór – Beerwah, przez pokolenia miał ogromną wagę religijną dla Aborygenów. Według ich wierzeń góra ta jest ciężarną matką wszystkich innych gór w okolicy.



                My zrobiliśmy sześciokilometrową trasę u podnóży gór. Wspinanie zostawiliśmy na inny czas, z konieczności, czas bez dzieci. Mimo tego, punkty widokowe zagwarantowały nam niezapomniane momenty. A jako, że nie dane nam było się powspinać na szczyty, mąż mój odrobił sobie wspinaniem na wszystko co się dało.




Po napełnieniu brzuchów do granic możliwości padł pomysł wypróbowania naszych samochodów z napędem na cztery koła i ruszyliśmy na przejażdżkę po polnej dróżce. Prawie zatrzymała nas olbrzymia kałuża, udało się jednak ją pokonać. Nasze samochody nie były już wprawdzie czyste, ale był to tylko powód do męskiej dumy. Zahamowały nas jednak olbrzymie koleiny i nie obyło się bez pomocy linki holowniczej...










Ostatnim etapem naszej wycieczki była góra Wild Horse. Piętnaście minut wspinania i rozciągnął się przed nami olśniewający widok na całe Glass House Mountains. I na deser dostaliśmy jeszcze zachód słońca. Nawet dzieciaki, ledwo żywe i reagujące płaczem na pomysł jeszcze dłuższego chodzenia, odzyskały nagle pełnię sił. Energia kosmosu, jakby to określił mój mąż, wlała się w nasze ciała.
               Trudno było zostawić to magiczne miejsce. 

środa, 8 sierpnia 2012

Natural Bridge



                W poprzednią sobotę odkryliśmy kolejne piękne miejsce. Zapierający dech w piersiach Natural Bridge. Mieliśmy szczęście do pogody, promienie słońca mieniły się cudnie w wodzie i powodowały grę świateł i cieni na soczystej zieleni lasu deszczowego.
                Natural Bridge to w tłumaczeniu na język polski Naturalny Most. Ten niezwykły twór geologiczny znajduje się w Parku Narodowym Springbrook jakieś 100 kilometrów od Brisbane. Most tworzył się przez miliony lat poprzez uderzającą w dach bazaltowej jaskini wodę. Jaskinia ta jest domem dla świecących robaczków (Arachnocampa). W zasadzie to larwy komaro-podobnych owadów, wytwarzające coś na wzór pajęczej sieci. Można je zobaczyć w kilku miejscach po zmroku, więc z pewnością za jakiś czas wybierzemy się na nocną wycieczkę.
                Natural Bridge to nie tylko jaskinia z wpadającym do niej wodospadem, ale również miejsca widokowe i bujny las deszczowy. Zjedliśmy sobie w tej scenerii piknik opędzając się od chcących nam ukraść jedzenie dzikich indyków. Dodatkowych atrakcji dostarczyła nam jakby specjalnie zawieszona nad strumieniem liana. Nie obyło się więc też od naturalnego huśtania. 
                Ale wszystkiego dowiecie się ze zdjęć.











                Napoiliśmy nasze oczy pięknem, a dzień był jeszcze młody. Mieliśmy do wyboru inne trasy w Parku Narodowym. Dzieciaki jednak popatrzyły na nas z nadzieją. Po drodze mijaliśmy park rozrywki Dreamworld, więc żeby wszystkim było dobrze, wskoczyliśmy tam na chwilkę. Po pięknie przyszła pora na adrenalinę!

środa, 25 lipca 2012

Dzieci w Australii


W Dreamworld

Oczywiście mam na myśli moje dzieci w Australii. O innych dzieciach będzie może innym razem, jako, że nie czuję się jeszcze wystarczająco kompetentna, aby pisać o australiskich młodych ludziach. Póki co, będzie o moich potworkach w Australii: Janku, Nathanie i Elenie.
                Jednym z głównych powodów dla których wyjechaliśmy do Australii było moje przeświadczenie, że w tym kraju łatwiejsze jest wychowanie dzieci. Męcząc się dosłownie zamknięta w domu z trójka dzieci, marzyłam o australijskiej pogodzie, która sprawi, że życie z dziećmi zamieni się w nieustające wakacje. Chciałam przypomnieć, że nie mieszkaliśmy wcześniej w Polsce. Dzieciaki moje urodziłam i wychowywałam przez sześć lat w Irlandii. A Irlandia to, cóż, piękny mały kraj z jedną podstawową wadą, rzutującą ogromnie na jakość życia: brak lata. Pełnią szczęścia było dwadzieścia stopni i słońce. Nie zdaża się to jednak często...
                Jak więc mają się moje marzenia o łatwiejszym wychowaniu dzieci, z rzeczywistościa? Po pięciu miesiącach w Australii, gdy na zewnatrz i wewnątrz domu króluje zima, z pełną szczerością przyznaję, że się nie myliłam! Życie dzieci tutaj wydaje się łatwiejsze i przyjemniejsze! Oto dowody:
                Brisbane cieszy się piękną pogodą przez cały rok. Potrafi być też chłodno, to znaczy dziewietnaście stopni, ale taki spadek temperatury oczywiście nie przeszkadza w spędzaniu większości naszego czasu na powietrzu. Mamy tu ogromną ilość wspaniałych placów zabaw, często z wodnymi atrakcjami. Dodatkowo piękne parki, w naszych okolicach z widokiem na ocean. Każdy weekend spędzamy poza domem, albo w górach, albo w lasach, parkach, na licznych festiwalach i imrezach, parkach rozrywki, zoo, odkrytych basenach i oczywiście jednych z najlepszych na świecie plażach, kąpiąc się w ciepłym oceanie. Nie kłamiąc, odkąd przyjechaliśmy do Australii, tylko jeden weekend musieliśmy spędzić cały w domu ze względu na pogodę. 
                
Plac zabaw z widokiem na ocean
                Dzięki pogodzie dzieciaki noszą mało ubrań, co cieszy również mnie. Z dreszczem przypominam sobie ubieranie całej trójki we wszystkie te szaliki, czapki, bluzy, rękawiczki, grube kurtki. Poranki zimą mogą być dosyć chłodne, wystarczy jednak założona na krótki rękawek bluza, albo sweter. I co za tym idzie, nasze poranki przed szkołą są dużo spokojniejsze, bez nerwów, że Nathan dopiero zakłada buty, gdy cała reszta stoi w drzwiach spocona pod kilkoma warstwami ubrań.

Na plazy
W basenie
                Nasze życie poza szkołą i poza pracą faktycznie przypomina to co w Europie nazywałam wakacjami. Kąpiele w oceanie, opalanie się przy basenie, pikniki na trawie, całe dnie spędzone w parkach tematycznych, te rzeczy znałam tylko z wakacji. Tutaj mamy to cały rok. A dzieciaki, dotlenione, z licznymi atrakcjami, faktycznie są łatwiejsze do opanowania. Nigdy od nich nie usłyszałam, że w Irlandii, albo Anglii było fajniej. Za to często pytają: „Gdzie dzisiaj jedziemy?”. A ja, mając niezliczoną ilość opcji, zawsze wiem co im odpowiedzieć. Nawet mąż mój, wcześniej marudzący, że po tygodniu w pracy chętnie spędziłby weekend w domu, przestał w Australii narzekać na moją skłonność zapychania wolnych dni atrakcjami. A ja też częściej sama proponuję zostanie w domu. Basen, słońce, możliwość jedzenia na powietrzu i jeszcze plac zabaw dla dzieci pod nosem. Jakże to wszystko inne i lepsze od naszej codzienności na wyspach.
Zoo

W lesie

                Szkoły też znacznie różnią się od tych europejskich. Klasy rozsiane są w osobnych budynkach na dużej przestrzeni. Uczniowie jedzą lunch na zewnątrz. W szkole moich chłopaków są cztery place zabaw, kilka boisk, na których dzieci spędzają przerwy. Dodatkowo jeszcze wychowanie fizyczne również odbywa się na powietrzu.
                Z maluszkami też jest łatwiej. Mamy tu liczne grupy mam, gdzie te najmniejsze dzieci też mogą pobawić się z rówieśnikami i nawet nauczyć się piosenek i rymowanek na wspaniale tu prowadzonych zajęciach w bibliotekach.
                Życie naszych dzieci w Australii jest łatwiejsze i weselsze, a co za tym idzie, dla nas piękniejsze i szczęśliwsze. Czego więcej chcieć od życia?

niedziela, 15 lipca 2012

Burleigh Heads


Całkiem bez powodu wyleciała mi z głowy nasza wycieczka do parku narodowego Burleigh Heads. Całkiem bez powodu, bo miejsce było piękne, a wycieczka miała zaskakujące zwroty. Wracam więc dopiero teraz do tego późno jesiennego dnia w Burleigh Heads.
                Burleigh Heads to południowa dzielnica Gold Coast, położona koło 80 kilometrów od Brisbane.  Park narodowy znajdujący się tu jest malutki, ale oferujący zapierające wdech widoki, jako, że położony jest przy lini brzegowej oceanu i przy ujściu rzeki Tallebudgera Creek. Dodatkowego dreszczyku dodaje duża szansa wypatrzenia migrujących w tych rejonach wielorybów. Niestety, nie byliśmy zaopatrzeni w lornetki (jedna z rzeczy, którą koniecznie musimy kupić), chociaż zobaczyliśmy na horyzoncie coś co mogło być wielorybem. Równie dobrze mogła to być jednak łódź... Ale ważniejsze od faktów są uczucia, a my byliśmy mocno podekscytowani!

Niespodziewana kąpiel

Plaża przy rzece

Widok na ocean

Kontemplacja

                Nad oceanem wznosi się wzgórze porośnięte pozostałościami lasu deszczowego, namorzynowego i w jednej części eukaliptusowego. Poza niezwykle urozmaiconą roślinnością, można nacieszyć oczy widokami na ocean i plażą przy wspomnianej rzece Tallebudgera Creek. Zanim jednak weszliśmy na teren parku, skierowaliśmy się na pobliską plażę. Wiadomo, koniec jesieni, prognoza pogody nie była dla nas łaskawa, ubrani więc byliśmy w długie spodnie. Słońce jednak grzało zaskakująco mocno, piasek był jaśniutki i drobny a ocean ciepły. Z tych powodów dzieciaki w samych majtkach wskoczyły do wody. Michał też długo się nie zastanawiał i w jeansach (aby nie siać zgorszenia) podążył za nimi. Ja rozważając za i przeciw (przeciw to obcy ludzie na plaży) postanowiłam jednak zostać na brzegu. Siedziałam w błogim słońcu, obserwując rodzinkę w kąpieli i surferów, wbijając sobie do głowy, że Australia to taki kraj, w którym niezależnie od pory roku i pogody, należy wozić w samochodzie ręczniki i kąpielówki.
                Potem oczywiście był piknik i w końcu cel naszej podróży, park narodowy Burleigh Heads. Niezwykle przyjemna, krótka trasa, przerwana w połowie kąpielą w rzece (ja znowu siedząc na plaży...), zbieraniem muszli oraz kontemplacją piękna i ogromu oceanu na jednym z wielkich kamieni w miejscu widokowym.

                Zbliżał się już wieczór, postanowiliśmy usiąść więc w położonym koło plaży placu zabaw, wypić kawę i zjeść resztę prowiantu. Dzieciaki oczywiście niestrudzenie ruszyły na eksplorację huśtawek i zjeżdżalni. Przy zachodzącym słońcu nad naszymi głowami zaczęły przelatywać znane nam z naszego domu ptaszki Rainbow Lorikeet, czyli tęczowo ubarwione papużki. Z każdą minutą było ich coraz więcej, aż w końcu przy ich skrzeku rozmowa stała się niemożliwa. Nie mówiąc o dużym prawdopodobieństwie dostania w głowę ptasią kupą. Szybciutko zgarnęliśmy nasze rzeczy i dzieciaki. Z uśmiechami na ustach i zerkając na zachodzące słońce doszliśmy do samochodu i kresu wycieczki.