poniedziałek, 17 września 2012

Polonia


Na początku września, jak co roku Związek Kombatantów organizuje Polish Spring Festival. Jako nowo przybyli Polacy w Australii oczywiście postanowiliśmy uczestniczyć w tej, enigmatycznej dla nas z początku imprezie. Tym bardziej, że miejsce festiwalu oddalone jest od naszego domu o jedyne trzy kilometry, a że zdązyliśmy już poznać sporo współplemieńców, nie sposób było ominąć okazję spotakania się w większym gronie.

Polskie dzieci
Polish Spring Festival
Polski Festiwal w Australii. Czego się spodziewać? Było zarówno bardzo polsko, ale również australijsko. Podejrzewam, że połowa gości nie władała językiem polskim i z wyglądu słabo przypominała Polaków, do tego stopnia, że ze sceny zapowiedzi leciały po angielsku, w kolejce do kibelka też głupio było się odezwać po polsku. Chociaż we wspomnianej kolejce nie zabrakło epizodów typowo polskich, takich jak marudzenie „Jak oni to zorganizowali, żeby trzeba było stać w kolejkach i jeszcze nie ma gdzie rąk umyć!”. Dla sprostowania ręce było gdzie umyć, wystarczyło opanować ruch pompujący nogą. Jak to jedna, w średnim wieku już pani, chociaż widocznie mocna zasymilowana, podsumowała: „Polacy zawsze muszą ponarzekać!”.
Polski zespol "Obertas"
Było polskie jedzenie, ktore niestety skończyło się w momencie kiedy ja zgłodniałam. Było polskie piwo, które niektórzy odchorowali kacem a nawet zatruciem pokarmowym. Było polskie disco polo. Były polskie dzieci recytujące wierszyki. Były polskie tańce ludowe. I było mnóstwo ludzi! Polaków, pół Polaków, ćwierć Polaków, mężów Polek, żon Polaków a także Chińczyków, czy innych Japończyków robiących ze zdziwieniem zdjęcia. Atmosfera polska, chociaż ze szczyptą australijskiej, została zachowana!

Polskie Swieta w Lipcu
           Przy okazji festiwalu naszło mnie na refleksje nad polska emigracja, tutaj w Brisbane. Całkiem nowa to dla mnie emigracja, tak różna od tej w Irlandii czy w Anglii. I jakże zaskakująca. W pierwszych miesiącach naszego pobytu miałam nawet myśli, że tu wcale nie ma Polaków. Nie słychać na ulicy ludzi mówiących po polsku, nie mijałam na ulicy typowych Polaków czy Polek. A tu nagle boom! Zostałam zaproszona do grupy Matka Polka. I okazuje się, że jest nas tu całkiem sporo. Potem wielkie polskie spotkanie, Polskie Święta w Lipcu i jeszcze większa grupa Polaków! Co było dla mnie zaskoczeniem to to, że Polacy tutaj chcą spotykać się z rodakami. Zakładają kluby, organizują spotkania! Robią to, żeby pogadać po polsku, żeby dzieci miały kontakt z językiem polskim. I chyba zwyczajnie, ciągnie nas do siebie. Jak to Karolina, założycielka grupy polskich mam, napisała: „Dla mnie grupa ta, to przede wszystkim mój kawałek Polski, polskości, dzięki któremu czuję się szczęśliwa, będąc tak daleko od rodziny...”.
Trafiła w sedno.

piątek, 7 września 2012

Parki rozrywki


                Nie dość, że życie rozpieszcza nas piękną pogodą, ciepłym oceanem, cudną przyrodą to czysto ludzki czynnik wprowadził w naszą australijską codzienność parki rozrywki. Atrakcja, wydawałoby się skierowana tylko do dzieci, my jednak dorośli, nie zmieniliśmy się aż tak bardzo od czasu naszego dzieciństwa. Tym bardziej my, Polacy, pozbawieni za młodu takich urozmaiceń, z radością jesteśmy „wyciągani” przez nasze latorośle do pobliskiego Dreamworld. W naszej okolicy mamy dwa parki rozrywki: Dreamworld and Movie World, oba z przylegającymi do nich aquaparkami. Wybór jednego z nich wydaje się wyborem losowym, bo jedno i drugie miejsce w podobny sposób kusi potencjalnych klientów. Plusem mieszkania w niewielkiej odległości są całoroczne bilety, których cena zwraca się przy drugiej wizycie. Zaletą takiego biletu jest nie tylko możliwość wizyty parku, kiedy tylko nam się zachce, ale też prawdziwy spokój przy korzystaniu z atrakcji. „Jeżeli dzisiaj czegoś nie zdążymy zrobimy to następnym razem”. Pamiętam nasze nienasycienie, po wyjściu z Legolandu w Windsorze. Dzień okazał się conajmniej kilkakrotnie za krótki.

                Średnio raz w miesiącu otwiera się przed nami świat kolejek górskich, karuzel, bajkowych postaci. Można sobie zrobić zdjęcie ze Shrekiem, potańczyć z bohaterami Madagaskaru, powspinać się na ściance, wykręcić się do zawrotów głowy i oczywiście wykrzyczeć się maksymalnie na ekstremalnych atrakcjach. Przyznaję, że niektóre miejsca wydają mi się śmiertelnie niebezpieczne, poziom adrenaliny mógłby być dla mnie zabójczy, jednak co jakiś czas staram się pokonywać strach. Motywuje mnie mój najstarszy syn. Gdy siedmiolatek odważnie wyciąga mamusię na wielką kolejkę górską, mamusi jest czasami głupio odpowiedzieć, że zwyczajnie się boi. Na szczęście ekstrema są zazwyczaj krótkie, a poza tym zawsze można zamknąć oczy. Darcie dosłownie samo wydostaje się z płuc, więc nawet nie staram się powstrzymywać. Jednak na potwierdzenie moich lęków, przy naszej ostatniej niedzielnej wizycie, zepsuła się jedna z najgorszych jazd: the Drop. Polega ona na tym, że podnoszą niewinnych ludzi na ekstremalną wysokość, po czym zrzucają na ziemię. Taki przynajmniej ma być przy tym uczucie. A tym razem Drop zawisnął na górze i wisiał tam z ludźmi dobre pół godziny. Utwierdziłam się w postanowieniu, że nigdy tam nie wejdę i dodatkowo rozszerzyłam je na mojego biednego, żądnego przygód męża.


                W Dreamworld dodatkowo mamy możliwość poobcowania z australijskimi zwierzętami, w fajnie przygotowanym tu zoo. Można przejechać się po parku kolejką, obejrzeć trójwymiarowy film, albo przedstawienie na żywo. I oczywiście obkupić się we wszelkie gadżety z wizerunkiem bajkowych postaci, albo wszechobecnych The Wiggles. Z jedzeniem mamy trochę gorzej, są tu wprawdzie różne knajpki, fast foody i restauracje, nie przewidzieli jednak roślinożernych gości, więc zazwyczaj jedzonko musimy zabierać swoje własne.





                Gdy tylko zrobi się cieplej, przez co mam na myśli trzydzieści stopni, zaczniemy wizyty w aquaparku. Dzieciaki i my dorośli też oczywiście, nie możemy się doczekać.