piątek, 7 września 2012

Parki rozrywki


                Nie dość, że życie rozpieszcza nas piękną pogodą, ciepłym oceanem, cudną przyrodą to czysto ludzki czynnik wprowadził w naszą australijską codzienność parki rozrywki. Atrakcja, wydawałoby się skierowana tylko do dzieci, my jednak dorośli, nie zmieniliśmy się aż tak bardzo od czasu naszego dzieciństwa. Tym bardziej my, Polacy, pozbawieni za młodu takich urozmaiceń, z radością jesteśmy „wyciągani” przez nasze latorośle do pobliskiego Dreamworld. W naszej okolicy mamy dwa parki rozrywki: Dreamworld and Movie World, oba z przylegającymi do nich aquaparkami. Wybór jednego z nich wydaje się wyborem losowym, bo jedno i drugie miejsce w podobny sposób kusi potencjalnych klientów. Plusem mieszkania w niewielkiej odległości są całoroczne bilety, których cena zwraca się przy drugiej wizycie. Zaletą takiego biletu jest nie tylko możliwość wizyty parku, kiedy tylko nam się zachce, ale też prawdziwy spokój przy korzystaniu z atrakcji. „Jeżeli dzisiaj czegoś nie zdążymy zrobimy to następnym razem”. Pamiętam nasze nienasycienie, po wyjściu z Legolandu w Windsorze. Dzień okazał się conajmniej kilkakrotnie za krótki.

                Średnio raz w miesiącu otwiera się przed nami świat kolejek górskich, karuzel, bajkowych postaci. Można sobie zrobić zdjęcie ze Shrekiem, potańczyć z bohaterami Madagaskaru, powspinać się na ściance, wykręcić się do zawrotów głowy i oczywiście wykrzyczeć się maksymalnie na ekstremalnych atrakcjach. Przyznaję, że niektóre miejsca wydają mi się śmiertelnie niebezpieczne, poziom adrenaliny mógłby być dla mnie zabójczy, jednak co jakiś czas staram się pokonywać strach. Motywuje mnie mój najstarszy syn. Gdy siedmiolatek odważnie wyciąga mamusię na wielką kolejkę górską, mamusi jest czasami głupio odpowiedzieć, że zwyczajnie się boi. Na szczęście ekstrema są zazwyczaj krótkie, a poza tym zawsze można zamknąć oczy. Darcie dosłownie samo wydostaje się z płuc, więc nawet nie staram się powstrzymywać. Jednak na potwierdzenie moich lęków, przy naszej ostatniej niedzielnej wizycie, zepsuła się jedna z najgorszych jazd: the Drop. Polega ona na tym, że podnoszą niewinnych ludzi na ekstremalną wysokość, po czym zrzucają na ziemię. Taki przynajmniej ma być przy tym uczucie. A tym razem Drop zawisnął na górze i wisiał tam z ludźmi dobre pół godziny. Utwierdziłam się w postanowieniu, że nigdy tam nie wejdę i dodatkowo rozszerzyłam je na mojego biednego, żądnego przygód męża.


                W Dreamworld dodatkowo mamy możliwość poobcowania z australijskimi zwierzętami, w fajnie przygotowanym tu zoo. Można przejechać się po parku kolejką, obejrzeć trójwymiarowy film, albo przedstawienie na żywo. I oczywiście obkupić się we wszelkie gadżety z wizerunkiem bajkowych postaci, albo wszechobecnych The Wiggles. Z jedzeniem mamy trochę gorzej, są tu wprawdzie różne knajpki, fast foody i restauracje, nie przewidzieli jednak roślinożernych gości, więc zazwyczaj jedzonko musimy zabierać swoje własne.





                Gdy tylko zrobi się cieplej, przez co mam na myśli trzydzieści stopni, zaczniemy wizyty w aquaparku. Dzieciaki i my dorośli też oczywiście, nie możemy się doczekać.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Lektura Twojego bloga sprawia mi ogromną przyjemność. Tak trzymaj.

Jozef Turek pisze...

Lektura Twojego bloga sprawia mi ogromną przyjemność. Tak trzymaj.e