Całkiem bez
powodu wyleciała mi z głowy nasza wycieczka do parku narodowego Burleigh Heads.
Całkiem bez powodu, bo miejsce było piękne, a wycieczka miała zaskakujące
zwroty. Wracam więc dopiero teraz do tego późno jesiennego dnia w Burleigh
Heads.
Burleigh Heads to południowa dzielnica
Gold Coast, położona koło 80 kilometrów od Brisbane. Park narodowy znajdujący się tu jest malutki,
ale oferujący zapierające wdech widoki, jako, że położony jest przy lini
brzegowej oceanu i przy ujściu rzeki Tallebudgera Creek. Dodatkowego dreszczyku
dodaje duża szansa wypatrzenia migrujących w tych rejonach wielorybów. Niestety,
nie byliśmy zaopatrzeni w lornetki (jedna z rzeczy, którą koniecznie musimy
kupić), chociaż zobaczyliśmy na horyzoncie coś co mogło być wielorybem. Równie
dobrze mogła to być jednak łódź... Ale ważniejsze od faktów są uczucia, a my
byliśmy mocno podekscytowani!
Niespodziewana kąpiel |
Plaża przy rzece |
Widok na ocean |
Kontemplacja |
Nad oceanem wznosi się wzgórze
porośnięte pozostałościami lasu deszczowego, namorzynowego i w jednej części
eukaliptusowego. Poza niezwykle urozmaiconą roślinnością, można nacieszyć oczy
widokami na ocean i plażą przy wspomnianej rzece Tallebudgera Creek. Zanim jednak
weszliśmy na teren parku, skierowaliśmy się na pobliską plażę. Wiadomo, koniec
jesieni, prognoza pogody nie była dla nas łaskawa, ubrani więc byliśmy w długie
spodnie. Słońce jednak grzało zaskakująco mocno, piasek był jaśniutki i drobny
a ocean ciepły. Z tych powodów dzieciaki w samych majtkach wskoczyły do wody.
Michał też długo się nie zastanawiał i w jeansach (aby nie siać zgorszenia) podążył
za nimi. Ja rozważając za i przeciw (przeciw to obcy ludzie na plaży)
postanowiłam jednak zostać na brzegu. Siedziałam w błogim słońcu, obserwując rodzinkę
w kąpieli i surferów, wbijając sobie do głowy, że Australia to taki kraj, w
którym niezależnie od pory roku i pogody, należy wozić w samochodzie ręczniki i
kąpielówki.
Potem oczywiście był piknik i w
końcu cel naszej podróży, park narodowy Burleigh Heads. Niezwykle przyjemna,
krótka trasa, przerwana w połowie kąpielą w rzece (ja znowu siedząc na
plaży...), zbieraniem muszli oraz kontemplacją piękna i ogromu oceanu na jednym
z wielkich kamieni w miejscu widokowym.
Zbliżał się już wieczór,
postanowiliśmy usiąść więc w położonym koło plaży placu zabaw, wypić kawę i
zjeść resztę prowiantu. Dzieciaki oczywiście niestrudzenie ruszyły na
eksplorację huśtawek i zjeżdżalni. Przy zachodzącym słońcu nad naszymi głowami
zaczęły przelatywać znane nam z naszego domu ptaszki Rainbow Lorikeet, czyli
tęczowo ubarwione papużki. Z każdą minutą było ich coraz więcej, aż w końcu
przy ich skrzeku rozmowa stała się niemożliwa. Nie mówiąc o dużym
prawdopodobieństwie dostania w głowę ptasią kupą. Szybciutko zgarnęliśmy nasze
rzeczy i dzieciaki. Z uśmiechami na ustach i zerkając na zachodzące słońce
doszliśmy do samochodu i kresu wycieczki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz