wtorek, 5 czerwca 2012

Dluuuga droga do Brisbane.



Jeszcze Warszawa
                W końcu doczekaliśmy się. Nadszedł dzień wyjazdu z Polski, naszej wymarzonej przeprowadzki i zarazem najdłuższej podróży naszego życia. Cała droga samolotem to jedyne dwadzieścia siedem godzin, do czego trzeba jeszcze dodać dwie godziny dojazdu samochodem na lotnisko.

Recycling
Ogrody na lotnisku 
Singapur
                W skrócie. Dwie godziny samochodem przeszły w miarę spokojnie, chociaż nie obyło się bez pytań, czy długo jeszcze. Trzygodzinny lot do Frankfurtu też w miarę dobrze. Kolejne pytania, czy daleko jeszcze. Oj moje biedne dzieci, daleko jeszcze. Króciutkie dwie godziny czekania na lotnisku, a w sumie to godzina błądzenia po lotnisku i godzina czekania.  Dwunastogodzinny lot do Singapuru zaskakująco dobry. Większość czasu spaliśmy, albo jedliśmy (jeden z plusów dań wegetariańskich: dostawaliśmy nasze posiłki jako pierwsi!). Nawet nie udało nam się w całości obejrzeć żadnego filmu. Trzy godziny czekania na lotnisku w Singapurze. Bardzo przyjemne trzy godziny. Odwiedziliśmy prześliczny i przegorący ogród kaktusów. Dobrze, że wzięłam nam na zmianę krótkie rękawki. Lotnisko jest rewelacyjne: ogrody, place zabaw, dywany na podłodze, luksusowe łazienki i jedyne w swoim rodzaju kosze do segregacji śmieci. Ośmiogodzinny lot do Brisbane. Chłopaki nie spali, Elena chciała, ale nie mogła, uraczyła więc naszych współpodróżujących częstym i głośnym płaczem. W końcu usnęła na moich kolanach. Ja bojąc się ją obudzić nie ruszałam się przez kilka godzin co zaowocowało później dwoma dniami spuchniętych nóg.
                O godzinie siódmej rano czasu lokalnego, a dziesiątej wieczorem naszego biologicznego wylądowaliśmy w Brisbane. Jeszcze tylko obwąchiwanie przez psa i kontrola pachnących bananami plecaków i siedzimy w wynajętym przez firmę relokacyjną samochodzie wiozącym nas w pełnym i gorącym słońcu (początek marca!) do naszego tymczasowego mieszkania. Jak my przeżyjemy cały dzień?!
Brisbane!
                Wnioski z podróży? Nie było się czego bać. Chłopaki byli rewelacyjni, nawet nie pytali się za często, czy daleko jeszcze. Elena trochę popłakała, ale myślę że mieściła się w normach. Nawet w pewnym momencie podszedł do nas koleś z obsługi i powiedział, żebyśmy jej nie uspokajali, bo krzycząc wyrównuje sobie ciśnienie w uszach. Pełne zrozumienie. Mieliśmy potem kilka ciężkich dni, spuchnięte nogi, posamolotowe zapalenie gardła, dwugodzinne przerwy w nocnym spaniu, konsternację po obudzeniu (gdzie my jesteśmy?!). Ale już tu jesteśmy i zaczynamy żyć naszymi marzeniami.

Brak komentarzy: